▲ Fotografia nr 36
Mecz piłki nożnej na podwórku,
Ruda Śląska-Bielszowice, Górny Śląsk, sierpień 2009
Rozdział VI | Strona 95
Nasze współdziałanie opierało się na rodzaju intuicyjnej komunikacji telepatycznej, która jest trudna do wyjaśnienia, ponieważ była intuicyjna i właściwie zarezerwowana dla aniołów. Ale mogliśmy też porozumiewać się jak zwykli ludzie, poprzez stałe umowy po śląsku — szybko można było zauważyć, czyje słowo ma wagę, a kto jest gadułą. Rudzielce czy gorole, którzy przychodzili z zewnątrz, mieli z nami trudniej. Od samego początku patrzono na nich podejrzliwie — rodzaj wykluczenia na podstawie wyglądu i języka — widocznie byliśmy małymi rasistami.
Między sobą nauczyliśmy się podawać piłkę na oślep, dzielić się nią — i gdzie leżą nasze granice, tego też się nauczyliśmy, figlarnie opanowując każdy płot i mur, czując się jak w domu na każdej hałdzie żużla i torach kolejowych, znając każdy skrót i zawsze zgadując, gdzie jest coś za darmo, gdzie pieniądze, gdzie radość, bo to były prawdziwe łupy, którymi dzieliliśmy się tak naturalnie, jak powietrzem, którym oddychaliśmy. O zmierzchu poszliśmy do domu, bardziej z poczucia obowiązku niż z wolnej woli, bo w domu obowiązywały cudze zasady — dla jednego kołnierzyk był za ciasny, dla innego za głośny. Byliśmy kumplami, a to oznaczało dzielenie się — albo trzeba było mieć belkę, która sięgała ponad przystanek autobusowy — im wyżej, tym lepiej.
Czasami robiliśmy sobie wagary. Z przystanku obok Kochłówki wsiadaliśmy do autobusu, rozkładaliśmy się na ławkach lub surfowaliśmy po obrotowej części w środku przegubowca, po czym wysiadaliśmy i szliśmy do pałacu gier wideo z blachy falistej przy zawrotce w Chorzowie. Jedna gra na pinballu, druga na Streetfighterze, po dziesięć złotych. Jeśli ktoś nie miał pieniędzy, patrzył i liczył na litość — ale każdy dostawał swoją kolej, bo znaliśmy miłosierdzie.
Bielszowice — pępek świata, otoczony Makoszowami, Pawłowem, Porembą, Nowym Bytomiem, Wirekiem i Zaborzem, gdzie Janosch urodził się w 1931 roku. Janosch mówi, że wszystko, co kiedykolwiek napisał, miało miejsce w ciągu pierwszych trzech lat jego życia tutaj, w naszej okolicy, i że tutaj po niebie latają anioły, i że to jest centrum świata — każdy z nas w ciemno podpisałby się pod stwierdzeniem o centrum ziemi i każdy widział tutaj anioła. Im byliśmy starsi, tym bardziej poszerzał się nasz obszar działania — najpierw Zabrze, potem Chorzów, a nawet Katowice, łatwo dostępne autobusem lub pociągiem.
Rozdział VI | Strona 96
W Zagłębiu Węglowym można się było zorientować w terenie dzięki ważnym punktom w miejskim krajobrazie. Z daleka widać było bunkry, prefabrykowane osiedla, wieże wyciągowe czy wielki piec na osiedlu Kafhauz, ale orientowaliśmy się też po elementach geograficznych, takich jak hałdy żużla, małe laski i zbiorniki wodne, do których należały takie rzeki jak wspomniana Czerniawka i Kochłówka, choć tak brudne, że nikt z nas nigdy ich nie przekroczył — nienaturalna granica gęstej, spienionej, szarej trucizny — niewyobrażalne, że mój ojciec jako dziecko mógł bezpiecznie pływać w Kochłówce, bo woda była tak czysta, że widział i łowił tam cierniki — mniej więcej do 1962 roku. Zanieczyszczenia w wodach pojawiły się podobno wraz z produkcją i drapieżnym wydobyciem dla Sowietów, którzy zaraz po wkroczeniu na Górny Śląsk tysiącami wysiedlali górników i pożyczali im żony. Później Sowieci położyli nawet pod ich domem kolej szerokotorową, by zabrać surowce i stal — Górnoślązacy musieli się dzielić nie po raz pierwszy i nie ostatni, ale to już inna historia.
Oprócz dwóch rzek, mieliśmy mały potok w mokradłach na szkolnym szlaku. Ciek wodny otoczony był podmokłymi łąkami i polnymi wierzbami, których melodia brzmiała jak Polonez Fryderyka Chopina. Stukot nie był tak melodyjny jak nastrój otoczenia. Najpierw przerzuciłeś swój plecak, potem zanurzyłeś się w wodzie. Łatwo było ją przeskoczyć, ale jej brzeg był bardzo śliski. Żadnych granic, można by pomyśleć, ale istniała groźba dożywotniego wstydu, bo ruczaj żałośnie cuchnął i niósł ekskrementy, prezerwatywy i ścieki. Prezerwatywy, ściągnięte i zawieszone na kiju, służyły niektórym z nas do gonienia dziewczyn — zabieg ten był romantycznym podejściem w przebraniu. To było naprawdę paskudne, ale prezerwatywy były zabawne i dlatego bardzo poszukiwane przez nas. Jeszcze lepsze były te nieużywane, które najlepiej sprawdzały się jako zamienniki balonów. Trudno było je dostać, bo albo trzeba było je machnąć, albo potrzebować upoważnienia rodzica do ich odbioru, które trzeba było pokazać zwalistemu sprzedawcy w kiosku naprzeciwko kościoła — cała sprawa była przedsięwzięciem wysokiego ryzyka, biorąc pod uwagę czas i szerokość geograficzną. Ponieważ tylko jeden z nas miał tak wiarygodne falsyfikaty uwierzytelniające, a rzadko był z nami wypuszczany, wysłaliśmy pewnego dnia naszego młodego pucybuta do kiosku. Daliśmy mu pieniądze i wyjaśniliśmy, co miał do powiedzenia: “Powtórz, dzieciaku, paczkę prezerwatyw proszę”. Odpierał wszystko, co miał pod ręką jako broń, a gdy go popchnęliśmy, splunął na nas dziko, bo wyczuł niebezpieczeństwo, na jakie się naraził, ale nie mógł odmówić wodzowi zabawy, był przecież jego wiernym przyjacielem. “A kiedy zapyta cię, dla kogo go potrzebujesz, powiesz, że przysłał cię proboszcz — rozumiesz?”. Kiedy mały koleżka stanął przy kiosku, nagle wziął nogi pod pachę i pobiegł tak szybko, że aż się kurzyło, potoczyliśmy się ze śmiechem aż do brzucha, ale z bezpiecznej odległości — dzieląc się każdym żartem jak należy.
Rozdział VI | Strona 97
W kieszeni miałeś zapałki i nóż. Z nożem można było robić przeróżne rzeczy, dokonywać sekcji żab, grozić i organizować zabawy w rzucanie, w których porównywaliśmy nasze techniki rzucania. Zapałkami rozpalaliśmy ogień, żeby topić plastikowe przedmioty lub żeby puszki po aerozolach, które znaleźliśmy w Hasioku, czyli w koszu na śmieci, wyskoczyły — wrzucasz pojemniki do ognia i próbujesz uciec, a wtedy on wyskakuje. W sklepie chemicznym dostaliśmy saletrę, wymieszaliśmy z cukrem, napełniliśmy tą mieszanką zakrętki butelek, zakryliśmy je, mały otwór jako dysza napędowa, zapałki wyjęte, zapłon, start — ruszamy. Pociski uwalniają energię z zawrotną prędkością — w wyniku reakcji chemicznej, jak małe, dziko latające rakiety, i w ten sposób dostarczają nam wrażeń nie tylko dla oczu i uszu. Po swoim burzliwym locie z piskiem, jarząc się wypalały one głębokie dziury w asfalcie. Podczas tej zabawy musieliśmy uważać na własne pociski, gdyż zderzenie mogło szybko kosztować Cię utratę oka.
Co do oczu — nasze były zwinne, a wzrok ostry. Pewnego dnia znaleźliśmy na trawniku sporą sumę pieniędzy, ładne, nowe, zwinięte w rulonik banknoty, zebrane razem gumką, mniej więcej przeciętny miesięczny dochód, i wtedy się zaczęło: “Ja pierwszy to zobaczyłem” — zawołał jeden, na co drugi odpowiedział, że jednak to on to podniósł i dlatego pieniądze są jego, i tak dalej. W pewnym momencie wtrącił się prowadzący i powiedział, że to są jego pieniądze, bo on je tu wczoraj zgubił. Była to prawda absolutna, jako taka sprzedawana, a ponadto przekonująco potwierdzona przez pucybuta. Co mieliśmy zrobić z taką ilością pieniędzy? Wódz wiedział, bo umiał rachować, czyli obliczać. Nawróceni, mieliśmy dwa tysiące rund za darmo w barze. Za połowę tej kwoty spędziliśmy cały dzień w szkole i dwa popołudnia na strzelnicy. Strzelaliśmy do tego gówna, i pomimo ustawionych celowników, wyczyściliśmy wszystkie plastikowe kwiaty, lizaki, breloczki, pawie pióra, a nawet, wierzcie lub nie, zdjęcia Modern Talking z autografami, zapakowaliśmy je do worków, a potem podzieliliśmy łupy między siebie na Klopfsztandze — wiedzieliśmy, co jest wartościowe. Wódz nie chciał nic z tych rzeczy, ale chciał drugą połowę pieniędzy. Kupił na ulicy Kościelnej okazałą kryształową misę, zapakował do niej cytrusy i winogrona, kupił czerwone goździki wetknął je do wazonu i całość podarował matce. Po jego bezmiernie miłosiernym akcie dystrybucji, w rozbitych galotach, czyli spodniach, wciąż był żwir.
W wierszu księdza Jana Twardowskiego jest napisane: “Dziekuję Ci, że sprawiedliwość Twoja jest nierównością”, co znaczy: “Dziękuję Ci, Boże, że sprawiedliwość Twoja jest nierówna”.
Rozdział VI | Strona 98
Po latach nieobecności na naszych terenach wróciłem, szukając przeszłości, a także poczucia dawnej wolności. Czas spędzony w Westfalii sprawił, że o niej zapomniałem i chyba chciałem znów poczuć, jak wyglądała jej chwała — nie chodzi mi o tę wolność, która przelana na papier jest dobra jak niedzielne przemówienie w okazałym kościele czy w Bundestagu. Nie chodzi mi o ten, który miesza się z liberalizmem kapitału i trąbi z samoobrony — wolność nie równa się dobrobyt! Mam na myśli prawdziwą wolność, tę małą, wielką. Zastanawiałem się, z kim się tym podzielę, gdy już to znajdę, większość już dawno o tym zapomniała — zaprzęgnięci w tak zwane radzenie sobie z życiem, tak naprawdę wszyscy wisieliśmy jak osły na marchewce dla tego brzydkiego jednego słowa, radzenie sobie z życiem — brzmi dla mnie jak ostateczne rozwiązanie i niewiele ma wspólnego z życiem. Czas na naszych terenach nie stał w miejscu, gdy mnie nie było, a większość z nich to były muły w zaprzęgach. Wyraźnie zauważyłem zmiany, a hasła na fasadzie też jakby się z czasem zradykalizowały. Dawne graffiti, nanoszone przez dzieci kredą, jak Darek jest złodziejem, Hitler kaputt czy Iwona jest krową, zmieniły się i stały się wyraźnie bardziej chropowate. Są one coraz bardziej skierowane przeciwko władzy wykonawczej państwa i niezrozumiałym decyzjom władzy ustawodawczej, której ciepłe skórzane fotele są dalekie od górnośląskiej codzienności — to teraz Fuck the Police czy PIS to Śmierdząca Dziwka Kaczyńskiego.
Dla wielu czasy są ciężkie, przepaść między bogactwem a biedą jest co najmniej tak trudna do pokonania jak Czerniawka, a godność tych, którzy jeszcze próbują, to ciężki chleb. Są lekceważeni i napiętnowani przez społeczność, więc idą do swojej ściany z czerwonej cegły i wypisują na niej swoją nienawiść. Fasady i mury dają im głos, by upublicznić miłość, gniew i frustrację — każdy jest artystą, nie mniejszym niż Edward Munch czy Banksy, ale nie każdy ma szansę pielęgnować swoją sztukę.
Kiedy wróciłem, chciałem jeszcze raz zobaczyć tego małego, dużego. Gdzie mogła być, może na Familokach, gdzie biegała — w starych, zabytkowych, śląskich osiedlach robotniczych, czy może raczej na hałdzie żużla w Bielszowicach lub w Makoszowach, gdzie potykała się o kamień rosy z puszką sprayu jak piękna Marianna Delacroix, ale teraz jako zmęczona rewolucja z odsłoniętym biustem, bosa i niedołężna? Poszedłem tam, gdzie kiedyś kończyły się nasze tereny, bo tam inni chłopcy urządzali swoje harce — do Kafhauzu we Fryncicie — klasycznego osiedla robotniczego, którego pierwsze domy powstały już w 1880 roku dla pracowników Friedenshütte w dzisiejszym Nowym Bytomiu, w czasach, gdy rządzili Prusacy, a arystokratyczne rody parły do przodu z industrializacją.
Rozdział VI | Strona 99
▲ Fotografia nr 37
Kolorowe okna na osiedlu „Kafhauz”,
Ruda Śląska-Nowy Bytom, Górny Śląsk, luty 2010
Rozdział VI | Strona 100
▲ Fotografia nr 38
Jebaćpolicje,
Ruda Śląska-Nowy Bytom, Górny Śląsk, luty 2010
Rozdział VI | Strona 101
Przy okazji należy wspomnieć, że wielkoprzemysłowe rodziny szlacheckie na Górnym Śląsku były niezwykle dobroczynne i hojne. Zawsze działali z chrześcijańskim przekonaniem, budowali sierocińce i osiedla robotnicze. Jeśli przyjrzeć się bliżej, to ich dobroczynne zachowanie było raczej taktycznie przemyślanym posunięciem samozachwytu niż wynikiem dobrego serca — wszak powszechnie wiadomo, że łańcuch jest tylko tak mocny, jak jego najsłabsze ogniwo. Budowali coś, co dziś nazwalibyśmy postępem cywilizacyjnym, zakładali kopalnie i szałasy, chwalili się swoimi sukcesami, jedząc homary i ananasy w wystawnych lustrzanych salonach obok palm — ale zawsze należy brać pod uwagę obie strony medalu. W tym samym czasie dziesięcioosobowa rodzina z klasy robotniczej dzieliła solonego śledzia na kolację, dwa pokoje i toaletę z dziesięcioma innymi osobami, nie wspominając o pluskwach. Właściwie to oni tworzyli i tworzą przemysł i bogactwo kulturowe na bogatym historycznie Górnym Śląsku, ale szlachta nie wzięła ich pod uwagę i zapisała się w podręcznikach historii jako twórcy tej kultury, nie trzymając nigdy w ręku cegły.
Ale dalej w tekście: Kiedy dzień wcześniej byłem w karczmie w Bielszowicach, facet z super autem odradzał mi tam jazdę, a ja zdałem sobie sprawę, że mimo wysokiego wzrostu musi być nieśmiałym człowiekiem, zupełnie inaczej niż jego nieco starszy kolega ze zmiany — dla grubasa, bo ten grubas, jeśli dobrze go oceniłem, był typem faceta, który martwiłby się, że porysuje lakier swojego samochodu, gdyby zaparkował przy Kafhauzie, konsumentem, typem faceta, który w niedzielę idzie do hipermarketu albo do Mola, żeby sprawdzić najnowszą modę. Ponieważ takie typy nigdy nie udawały się do Kafhauzu, istniało duże prawdopodobieństwo, że tam nadal można znaleźć wolność.
Gdy tam dotarłem, już odetchnąłem na widok długich fasad Familoka z kolorowymi obramowaniami okien i znów musiałem pomyśleć o Janoschu. Jego opowieści zawsze mi towarzyszą, czy to ta o niejakim Kotyrbie, któremu niemieccy żołnierze strzelili w głowę w naszej Czerniawce, do której nigdy byśmy dobrowolnie nie zanurzyli się, kiedy próbował przemycić karbid do Bielszowic i przemycane paliwo zmieszane z jego krwią sprawiło, że woda bulgotała jak wulkan, czy właśnie teraz na widok fasady, która przypomniała mi jego opowieść o czerwonych śląskich oknach. Krajobraz miasta szepcze do mnie nieustannie, a ja dopasowuję te szepty do historii, które znam od ojca lub z książek. Teraz, patrząc na kolorowe ramy okienne, pomyślałem o tym, jak ludzie zdawali się dzielić kolorem, który mieli ze swoimi sąsiadami, i jak okna, które teraz próbowałem dopasować w obiektywie, w rzeczywistości tworzyły schemat lokalnych przyjaźni. Czy po kolorze można było odgadnąć, kto z kim kradł konie? Relacja Janoscha z jego książki “Cholonek, czyli dobry Bóg z gliny” nasunęła mi takie właśnie podejrzenie. Opisuje tam, jak niejaki Jankowski dzielił się farbą, której miał pod dostatkiem, z tymi, z którymi się przyjaźnił, a kto z kolei był pomijany.
Rozdział VI | Strona 102
Kolorowa fasada była pięknym motywem, ponieważ stanowiła figuratywny synonim autonomicznej wolności, która żyła w osadzie Kafhauz od prawie 150 lat i stale kontrastowała z uciskiem klasy robotniczej i dlatego mogła wznieść się ponad nią. Fasada dała mi wyobrażenie o tym, co się za nią kryje, jak kolorowa była wolność i że niektórzy tutaj nadal dzielą się tak jak kiedyś — sprawiedliwie, ale nierówno. Żeby w połowie to pojąć, trzeba było tu urosnąć — myślałem dalej, ale przerwałem swój tok myślenia, gdy na wzgórzu pojawił się zakapturzony, zamaskowany chłopak, który wydawał się być zainteresowany moimi poczynaniami.
Z tego wzniesienia miał widok na prawie całą wschodnią stronę osady, a więc miał dobry widok na to, co stało się zapuszczoną osadą. Aby dowiedzieć się co było obiektem jego zainteresowania, zbliżyłem się do wzgórza na którym stał, zaś na bliskim horyzoncie za jego plecami, gdzie znajdowały się tory kolejowe, zauważyłem że kręciło się jeszcze kilku chłopców w sportowych spodenkach. Biegali między domami i wagonami pociągu towarowego, który nie miał końca, krzycząc coś do siebie, ale z daleka ich odgłosy były niewyraźne. Zdyszani i dyszący, przemierzali zaśnieżony krajobraz niczym wataha wilków na polowaniu, a ja, coraz bardziej czujny, zdałem sobie sprawę, że w akcji biorą udział inni widzowie, obserwatorzy ukryci za zasłonami czerwonych i zielonych okien.
Podszedłem do zamaskowanego chłopca, stanąłem przy nim na wzgórzu i pozdrowiłem go “Cześć”. Odpowiedział niewyraźnie, nadal przyglądając się z napięciem sytuacji. Widać było, że nie ma czternastu lat, na pewno jest jeszcze młody, może jedenaście, najwyżej trzynaście. Zaczęliśmy trochę rozmawiać, ja ostrożnie wypytywałem go o to, co tu robi, czy jest z okolicy i dlaczego pociąg towarowy wciąż rusza, a zaraz potem znów się zatrzymuje. Powiedział, że są w trakcie zatrzymywania pociągu towarowego, ale sam to widziałem — jak mogli zatrzymać cały pociąg? Właściwie musiałam mniej więcej wycisnąć z niego wszystko, co chciałam wiedzieć, więc sama sobie udzielałam odpowiedzi, obserwując przebieg wydarzeń stojąc obok niego. Wyciągnąłem papierosy, zapaliłem jednego i zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy naprawdę mnie zauważył, bo patrzył mi prosto w oczy. Poprosił o jednego, a ja odpowiedziałem, czy nie potrzebuje zapalić, ale widocznie nie chciał teraz palić. Zamiast tego wziął drugiego papierosa dla przyjaciela, jak powiedział, i schował go do kieszeni marynarki — “dla kolegi”.
Rozdział VI | Strona 103
Zrozumiałem, że coś tu się dzieje. Kiedy tylko pociąg towarowy załadowany węglem próbował ruszyć, chłopcy wskakiwali na niego i zanim zdążył ruszyć, zatrzymywali cały pociąg, kręcąc kołem hamulca ręcznego wagonów, potem podbiegali do bocznych klap, luzowali śruby i za każdym razem węgiel wysypywał się z otworów na zaśnieżone tory. Maszynista lub motorniczy wysiadał wtedy z lokomotywy, blokował otwory, zwalniał hamulce i wracał do kabiny, po czym ponownie próbował wprawić pociąg w ruch, ale bezskutecznie. Zanim pociąg mógł ruszyć, chłopcy powtórzyli procedurę i wyhamowali wagony. Znów skakali między wagonami, wykrzykując do siebie komendy — “do tyłu” albo “ja pobiegnę tędy”, jakby rywalizowali w meczu piłki nożnej, to znów zaciągali hamulec, to luzowali zapadkę i węgiel wysypywał się na tory, i tak dalej, i tak dalej. Maszynista był coraz bardziej zdenerwowany i słychać było jego krzyki i przekleństwa na całym osiedlu. W pewnym momencie, gdy zbliżyły się dwie furgonetki policyjne, “dwie suki”, jak je nazwał zakapturzony chłopak, jedna od strony wschodniej, a druga wzdłuż torów, zakapturzony mężczyzna zagwizdał głośno i w mgnieniu oka obok nas pojawiło się dwóch dyszących kolegów, którzy przyjrzeli się sytuacji. Wyglądało na to, że jeden z przywódców stał teraz z nami, smukły, ogolony mężczyzna w szarych sportowych spodenkach, z krwawiącą ręką, zostawiającą ślady na białym śniegu. Krwawiącą ręką wytarł nos, a jego szczupła, blada twarz też była umazana krwią. Cała trójka przykucnęła i w najlepszym śląskim języku dyskutowała, jak postępować. Kiedy na chwilę podniósł wzrok w moim kierunku, zauważył, że chcę zrobić mu zdjęcie, po czym poprosił mnie o schowanie aparatu. “Zchowej tyn aparat bo ci ciulna!” Groził mi spokojnie i równo, patrząc na mnie beznamiętnie. Chciałem mu powiedzieć, że właściwie jestem jednym z nich, i że też mam coś przeciwko policji, i że w ogóle nie lubię aparatu sądowniczego, i że kiedyś… ale w szybkim tempie wydarzeń wyjaśnienie nieporozumienia było niewskazane. Podczas gdy on zaciskał sznurowadła swoich znoszonych butów, chłopak wyjął z kieszeni kurtki oba papierosy i podał mu je, po czym razem wrócili do torów, a ja jeszcze przez chwilę obserwowałem ze wzgórza, co się dzieje. Gwar znów się wzmógł, trwając aż do zmierzchu. W tej chwili w mieszance było około tuzina policjantów i ich psów. To wciąż była ta sama historia z zatrzymywaniem się i odchodzeniem, tylko teraz zamiast przekleństw, raz po raz słychać było policyjne krzyki i strzały ostrzegawcze. Gdy zapadł zmierzch i w pewnym momencie pociąg, który już rano został wyekspediowany na stacji załadowczej kolonii Pokój w Rudzie Śląskiej-Wirek, odjechał, a nikogo oprócz mnie nie było widać daleko i szeroko, bo w Kafhauzie zapadał zmierzch, ku mojemu zdziwieniu z domów stopniowo wychodzili starzy ludzie. Ciągnęli przez śnieg małe wagoniki i zbierali z torów węgiel, którym chcieli ogrzać kaflok w cimrze, czyli kaflowy piec w izbie. Zrobiło się ciemno i bardzo zimno, a ja nie mogłam ruszyć palcami. Dzielenie się jest wielopłaszczyznowym wydarzeniem, którego sztuki można uczyć się przez całe życie. Im mniej posiadasz, im ciszej postępujesz, tym piękniejsze są twoje prace. Dzielenie się jest sztuką, która najlepiej smakuje podana niepozornie, w ukryciu, jak rzucony papieros lub resztki węgla, pozostaje punktem honoru i aktem bezinteresowności. Jakieś pół roku po tym zdarzeniu, gdy wczesnym rankiem, przejeżdżając, zatrzymałem się na krótko w Kafhauzie, spotkałem chłopca, może dwunasto‑, ale nie więcej niż czternastoletniego, który na pasku wynosił swojego królika. Zima była tu już passé, a ciepłe promienie słońca w Kafhauzie ogrzewały moje plecy po długiej nocnej jeździe. Zapytałem chłopca, czy to jego królik i chwilę porozmawialiśmy. Spojrzenie chłopca było dla mnie dziwnie znajome.