Broadpic Photography Project - Silesian goes to Ruhr Basin
  • Indeks
  • DE
  • Menu Menu
  • 94
  • 95
  • 96
  • 97
  • 98
  • 99
  • 100
  • 101
  • 102
  • 103
  • 104
  • 105
Fol­low a manu­al added link
Rozdział VI
(Tłumaczenie maszynowe)

Wolność w lumpach – opowieść o dzieleniu się.

Reak­tor w Czar­no­by­lu eks­plo­do­wał we wto­rek. Czte­ry dni póź­niej, o 19.30 w Dzien­ni­ku Tele­wi­zyj­nym otrzy­ma­li­śmy tę wia­do­mość, a dzień póź­niej, w nie­dzie­lę 1 maja, poszli­śmy naj­pierw do kościo­ła, potem na spa­cer, połknę­li­śmy roz­twór jodu Lugo­la, klu­ski, rola­dy i raus na plac. W wia­do­mo­ściach mówi­li, że ​​nie ma nie­bez­pie­czeń­stwa, radio­ak­tyw­ność spa­da — potwier­dzi­li naj­lep­si naukow­cy w Związ­ku Radziec­kim. Z  pięk­nych ubrań w lum­py — naszą praw­dzi­wą skó­rę. Gru­ba dziew­czy­na o prze­zwi­sku Rubo znów tam była, mia­ła dwa war­ko­cze zawią­za­ne czer­wo­ny­mi wstąż­ka­mi, czer­wo­ne bufia­ste policz­ki, kre­mo­wą sukien­kę, bia­łe poń­czo­chy i błysz­czą­ce czer­wo­ne buty. Sta­ła obok czer­wo­ne­go rowe­ru, w ręku trzy­ma­ła sza­rą papie­ro­wą tor­bę peł­ną sło­dy­czy, żując i żując jeden po dru­gim, a my sta­li­śmy i gapi­li­śmy się na nią. “Na co patrzysz? Kup sie”. Nie była jed­ną z nas, bo jako taka dosta­ła by za sam jej wygląd, ale jako Rubo uszło jej za każ­dym razem bez­kar­nie, wsia­da­ła na jubi­la­ta swo­je­go star­sze­go bra­ta i już jej nie było — mia­ła nie­na­ru­szal­ność, jak jakaś obca pla­ne­ta. Dzie­li­li­śmy się mię­dzy nami a jeśli nie, to byłeś podej­rza­ny i z tru­dem mogłeś się odku­pić z niuf­no­ści. Tyl­ko Pan Bóg sam wie­dział, czy dzie­li­li­śmy się spra­wie­dli­wie. Pod­czas dzie­le­nia moż­na było usta­lić ran­king i zoba­czyć, kto jest naj­sil­niej­szy — naj­sil­niej­szy dosta­je naj­wię­cej, naj­słab­szy reszt­ki. W sumie nie było tak źle być ostat­nim, że tak powiem z tyl­nej stra­ży, bo dowód­ca poma­gał naj­słab­szym i dzie­lił się z nimi – wzo­ro­wo i kon­se­kwent­nie – ale bynaj­mniej nie wła­snym łupem. Nie był głu­pi i wie­dział, że łań­cuch jest tyl­ko tak moc­ny jak on i naj­słab­sze ogni­wo, więc kazał swo­jej sfo­rze podzie­lić się ze sobą i parob­kiem w geście współ­czu­cia. Opo­zy­cja ozna­cza­ła nie­sprzy­ja­ją­ce powie­trze, zam­ki czy nawet nóż w udo – tak usta­la­no ran­king. Ofia­rą może być cokol­wiek. Zna­la­złem pie­nią­dze, coś wbi­te­go do kie­sze­ni, coś jadal­ne­go lub zna­le­zio­ną pił­kę. Czę­sto gra­li­śmy w pił­kę, orga­ni­zo­wa­li­śmy mecze z inny­mi czę­ścia­mi mia­sta i miast, bie­ga­li­śmy za skó­rą, bez tchu bar­dzo bli­sko Ede­nu, uja­da­jąc jak szcze­nię­ta z dziu­ra­mi w zębach i bru­dem pod paznok­cia­mi. Dopó­ki skó­ra się toczy­ła, świat się obra­cał. Zna­le­zio­ną kulę podzie­li­li­śmy i nazwa­li­śmy ją Mary­ją – może dla­te­go, że była pięk­na jak Mat­ka Boża.

Roz­dział VI | Stro­na 94

Fol­low a manu­al added link
▲ Fotografia nr 36
Mecz piłki nożnej na podwórku,
Ruda Śląska-Bielszowice, Górny Śląsk, sierpień 2009
Rozdział VI | Strona 95
Fol­low a manu­al added link

Nasze współ­dzia­ła­nie opie­ra­ło się na rodza­ju intu­icyj­nej komu­ni­ka­cji tele­pa­tycz­nej, któ­ra jest trud­na do wyja­śnie­nia, ponie­waż była intu­icyj­na i wła­ści­wie zare­zer­wo­wa­na dla anio­łów. Ale mogli­śmy też poro­zu­mie­wać się jak zwy­kli ludzie, poprzez sta­łe umo­wy po ślą­sku — szyb­ko moż­na było zauwa­żyć, czy­je sło­wo ma wagę, a kto jest gadu­łą. Rudziel­ce czy goro­le, któ­rzy przy­cho­dzi­li z zewnątrz, mie­li z nami trud­niej. Od same­go począt­ku patrzo­no na nich podejrz­li­wie — rodzaj wyklu­cze­nia na pod­sta­wie wyglą­du i języ­ka — widocz­nie byli­śmy mały­mi rasistami.

Mię­dzy sobą nauczy­li­śmy się poda­wać pił­kę na oślep, dzie­lić się nią — i gdzie leżą nasze gra­ni­ce, tego też się nauczy­li­śmy, figlar­nie opa­no­wu­jąc każ­dy płot i mur, czu­jąc się jak w domu na każ­dej hał­dzie żuż­la i torach kole­jo­wych, zna­jąc każ­dy skrót i zawsze zga­du­jąc, gdzie jest coś za dar­mo, gdzie pie­nią­dze, gdzie radość, bo to były praw­dzi­we łupy, któ­ry­mi dzie­li­li­śmy się tak natu­ral­nie, jak powie­trzem, któ­rym oddy­cha­li­śmy. O zmierz­chu poszli­śmy do domu, bar­dziej z poczu­cia obo­wiąz­ku niż z wol­nej woli, bo w domu obo­wią­zy­wa­ły cudze zasa­dy — dla jed­ne­go koł­nie­rzyk był za cia­sny, dla inne­go za gło­śny. Byli­śmy kum­pla­mi, a to ozna­cza­ło dzie­le­nie się — albo trze­ba było mieć bel­kę, któ­ra się­ga­ła ponad przy­sta­nek auto­bu­so­wy — im wyżej, tym lepiej.

Cza­sa­mi robi­li­śmy sobie waga­ry. Z przy­stan­ku obok Kochłów­ki wsia­da­li­śmy do auto­bu­su, roz­kła­da­li­śmy się na ław­kach lub sur­fo­wa­li­śmy po obro­to­wej czę­ści w środ­ku prze­gu­bow­ca, po czym wysia­da­li­śmy i szli­śmy do pała­cu gier wideo z bla­chy fali­stej przy zawrot­ce w Cho­rzo­wie. Jed­na gra na pin­bal­lu, dru­ga na Stre­et­fi­gh­te­rze, po dzie­sięć zło­tych. Jeśli ktoś nie miał pie­nię­dzy, patrzył i liczył na litość — ale każ­dy dosta­wał swo­ją kolej, bo zna­li­śmy miłosierdzie.

Biel­szo­wi­ce — pępek świa­ta, oto­czo­ny Mako­szo­wa­mi, Paw­ło­wem, Porem­bą, Nowym Byto­miem, Wire­kiem i Zabo­rzem, gdzie Janosch uro­dził się w 1931 roku. Janosch mówi, że wszyst­ko, co kie­dy­kol­wiek napi­sał, mia­ło miej­sce w cią­gu pierw­szych trzech lat jego życia tutaj, w naszej oko­li­cy, i że tutaj po nie­bie lata­ją anio­ły, i że to jest cen­trum świa­ta — każ­dy z nas w ciem­no pod­pi­sał­by się pod stwier­dze­niem o cen­trum zie­mi i każ­dy widział tutaj anio­ła. Im byli­śmy star­si, tym bar­dziej posze­rzał się nasz obszar dzia­ła­nia — naj­pierw Zabrze, potem Cho­rzów, a nawet Kato­wi­ce, łatwo dostęp­ne auto­bu­sem lub pociągiem.

Rozdział VI | Strona 96
Fol­low a manu­al added link

W Zagłę­biu Węglo­wym moż­na się było zorien­to­wać w tere­nie dzię­ki waż­nym punk­tom w miej­skim kra­jo­bra­zie. Z dale­ka widać było bun­kry, pre­fa­bry­ko­wa­ne osie­dla, wie­że wycią­go­we czy wiel­ki piec na osie­dlu Kafhauz, ale orien­to­wa­li­śmy się też po ele­men­tach geo­gra­ficz­nych, takich jak hał­dy żuż­la, małe laski i zbior­ni­ki wod­ne, do któ­rych nale­ża­ły takie rze­ki jak wspo­mnia­na Czer­niaw­ka i Kochłów­ka, choć tak brud­ne, że nikt z nas nigdy ich nie prze­kro­czył — nie­na­tu­ral­na gra­ni­ca gęstej, spie­nio­nej, sza­rej tru­ci­zny — nie­wy­obra­żal­ne, że mój ojciec jako dziec­ko mógł bez­piecz­nie pły­wać w Kochłów­ce, bo woda była tak czy­sta, że widział i łowił tam cier­ni­ki — mniej wię­cej do 1962 roku. Zanie­czysz­cze­nia w wodach poja­wi­ły się podob­no wraz z pro­duk­cją i dra­pież­nym wydo­by­ciem dla Sowie­tów, któ­rzy zaraz po wkro­cze­niu na Gór­ny Śląsk tysią­ca­mi wysie­dla­li gór­ni­ków i poży­cza­li im żony. Póź­niej Sowie­ci poło­ży­li nawet pod ich domem kolej sze­ro­ko­to­ro­wą, by zabrać surow­ce i stal — Gór­no­ślą­za­cy musie­li się dzie­lić nie po raz pierw­szy i nie ostat­ni, ale to już inna historia.

Oprócz dwóch rzek, mie­li­śmy mały potok w mokra­dłach na szkol­nym szla­ku. Ciek wod­ny oto­czo­ny był pod­mo­kły­mi łąka­mi i polny­mi wierz­ba­mi, któ­rych melo­dia brzmia­ła jak Polo­nez Fry­de­ry­ka Cho­pi­na. Stu­kot nie był tak melo­dyj­ny jak nastrój oto­cze­nia. Naj­pierw prze­rzu­ci­łeś swój ple­cak, potem zanu­rzy­łeś się w wodzie. Łatwo było ją prze­sko­czyć, ale jej brzeg był bar­dzo śli­ski. Żad­nych gra­nic, moż­na by pomy­śleć, ale ist­nia­ła groź­ba doży­wot­nie­go wsty­du, bo ruczaj żało­śnie cuch­nął i niósł eks­kre­men­ty, pre­zer­wa­ty­wy i ście­ki. Pre­zer­wa­ty­wy, ścią­gnię­te i zawie­szo­ne na kiju, słu­ży­ły nie­któ­rym z nas do gonie­nia dziew­czyn — zabieg ten był roman­tycz­nym podej­ściem w prze­bra­niu. To było napraw­dę paskud­ne, ale pre­zer­wa­ty­wy były zabaw­ne i dla­te­go bar­dzo poszu­ki­wa­ne przez nas. Jesz­cze lep­sze były te nie­uży­wa­ne, któ­re naj­le­piej spraw­dza­ły się jako zamien­ni­ki balo­nów. Trud­no było je dostać, bo albo trze­ba było je mach­nąć, albo potrze­bo­wać upo­waż­nie­nia rodzi­ca do ich odbio­ru, któ­re trze­ba było poka­zać zwa­li­ste­mu sprze­daw­cy w kio­sku naprze­ciw­ko kościo­ła — cała spra­wa była przed­się­wzię­ciem wyso­kie­go ryzy­ka, bio­rąc pod uwa­gę czas i sze­ro­kość geo­gra­ficz­ną. Ponie­waż tyl­ko jeden z nas miał tak wia­ry­god­ne fal­sy­fi­ka­ty uwie­rzy­tel­nia­ją­ce, a rzad­ko był z nami wypusz­cza­ny, wysła­li­śmy pew­ne­go dnia nasze­go mło­de­go pucy­bu­ta do kio­sku. Dali­śmy mu pie­nią­dze i wyja­śni­li­śmy, co miał do powie­dze­nia: “Powtórz, dzie­cia­ku, pacz­kę pre­zer­wa­tyw pro­szę”. Odpie­rał wszyst­ko, co miał pod ręką jako broń, a gdy go popchnę­li­śmy, splu­nął na nas dzi­ko, bo wyczuł nie­bez­pie­czeń­stwo, na jakie się nara­ził, ale nie mógł odmó­wić wodzo­wi zaba­wy, był prze­cież jego wier­nym przy­ja­cie­lem. “A kie­dy zapy­ta cię, dla kogo go potrze­bu­jesz, powiesz, że przy­słał cię pro­boszcz — rozu­miesz?”. Kie­dy mały koleż­ka sta­nął przy kio­sku, nagle wziął nogi pod pachę i pobiegł tak szyb­ko, że aż się kurzy­ło, poto­czy­li­śmy się ze śmie­chem aż do brzu­cha, ale z bez­piecz­nej odle­gło­ści — dzie­ląc się każ­dym żar­tem jak należy.

Rozdział VI | Strona 97
Fol­low a manu­al added link

W kie­sze­ni mia­łeś zapał­ki i nóż. Z nożem moż­na było robić prze­róż­ne rze­czy, doko­ny­wać sek­cji żab, gro­zić i orga­ni­zo­wać zaba­wy w rzu­ca­nie, w któ­rych porów­ny­wa­li­śmy nasze tech­ni­ki rzu­ca­nia. Zapał­ka­mi roz­pa­la­li­śmy ogień, żeby topić pla­sti­ko­we przed­mio­ty lub żeby pusz­ki po aero­zo­lach, któ­re zna­leź­li­śmy w Hasio­ku, czy­li w koszu na śmie­ci, wysko­czy­ły — wrzu­casz pojem­ni­ki do ognia i pró­bu­jesz uciec, a wte­dy on wyska­ku­je. W skle­pie che­micz­nym dosta­li­śmy sale­trę, wymie­sza­li­śmy z cukrem, napeł­ni­li­śmy tą mie­szan­ką zakręt­ki bute­lek, zakry­li­śmy je, mały otwór jako dysza napę­do­wa, zapał­ki wyję­te, zapłon, start — rusza­my. Poci­ski uwal­nia­ją ener­gię z zawrot­ną pręd­ko­ścią — w wyni­ku reak­cji che­micz­nej, jak małe, dzi­ko lata­ją­ce rakie­ty, i w ten spo­sób dostar­cza­ją nam wra­żeń nie tyl­ko dla oczu i uszu. Po swo­im burz­li­wym locie z piskiem, jarząc się wypa­la­ły one głę­bo­kie dziu­ry w asfal­cie. Pod­czas tej zaba­wy musie­li­śmy uwa­żać na wła­sne poci­ski, gdyż zde­rze­nie mogło szyb­ko kosz­to­wać Cię utra­tę oka.

Co do oczu — nasze były zwin­ne, a wzrok ostry. Pew­ne­go dnia zna­leź­li­śmy na traw­ni­ku spo­rą sumę pie­nię­dzy, ład­ne, nowe, zwi­nię­te w rulo­nik bank­no­ty, zebra­ne razem gum­ką, mniej wię­cej prze­cięt­ny mie­sięcz­ny dochód, i wte­dy się zaczę­ło: “Ja pierw­szy to zoba­czy­łem” — zawo­łał jeden, na co dru­gi odpo­wie­dział, że jed­nak to on to pod­niósł i dla­te­go pie­nią­dze są jego, i tak dalej. W pew­nym momen­cie wtrą­cił się pro­wa­dzą­cy i powie­dział, że to są jego pie­nią­dze, bo on je tu wczo­raj zgu­bił. Była to praw­da abso­lut­na, jako taka sprze­da­wa­na, a ponad­to prze­ko­nu­ją­co potwier­dzo­na przez pucy­bu­ta. Co mie­li­śmy zro­bić z taką ilo­ścią pie­nię­dzy? Wódz wie­dział, bo umiał racho­wać, czy­li obli­czać. Nawró­ce­ni, mie­li­śmy dwa tysią­ce rund za dar­mo w barze. Za poło­wę tej kwo­ty spę­dzi­li­śmy cały dzień w szko­le i dwa popo­łu­dnia na strzel­ni­cy. Strze­la­li­śmy do tego gów­na, i pomi­mo usta­wio­nych celow­ni­ków, wyczy­ści­li­śmy wszyst­kie pla­sti­ko­we kwia­ty, liza­ki, bre­locz­ki, pawie pió­ra, a nawet, wierz­cie lub nie, zdję­cia Modern Tal­king z auto­gra­fa­mi, zapa­ko­wa­li­śmy je do wor­ków, a potem podzie­li­li­śmy łupy mię­dzy sie­bie na Klop­fsz­tan­dze — wie­dzie­li­śmy, co jest war­to­ścio­we. Wódz nie chciał nic z tych rze­czy, ale chciał dru­gą poło­wę pie­nię­dzy. Kupił na uli­cy Kościel­nej oka­za­łą krysz­ta­ło­wą misę, zapa­ko­wał do niej cytru­sy i wino­gro­na, kupił czer­wo­ne goź­dzi­ki wetknął je do wazo­nu i całość poda­ro­wał mat­ce. Po jego bez­mier­nie miło­sier­nym akcie dys­try­bu­cji, w roz­bi­tych galo­tach, czy­li spodniach, wciąż był żwir.

W wier­szu księ­dza Jana Twar­dow­skie­go jest napi­sa­ne: “Dzie­ku­ję Ci, że spra­wie­dli­wość Two­ja jest nie­rów­no­ścią”, co zna­czy: “Dzię­ku­ję Ci, Boże, że spra­wie­dli­wość Two­ja jest nierówna”.

Rozdział VI | Strona 98
Fol­low a manu­al added link

Po latach nie­obec­no­ści na naszych tere­nach wró­ci­łem, szu­ka­jąc prze­szło­ści, a tak­że poczu­cia daw­nej wol­no­ści. Czas spę­dzo­ny w West­fa­lii spra­wił, że o niej zapo­mnia­łem i chy­ba chcia­łem znów poczuć, jak wyglą­da­ła jej chwa­ła — nie cho­dzi mi o tę wol­ność, któ­ra prze­la­na na papier jest dobra jak nie­dziel­ne prze­mó­wie­nie w oka­za­łym koście­le czy w Bun­de­sta­gu. Nie cho­dzi mi o ten, któ­ry mie­sza się z libe­ra­li­zmem kapi­ta­łu i trą­bi z samo­obro­ny — wol­ność nie rów­na się dobro­byt! Mam na myśli praw­dzi­wą wol­ność, tę małą, wiel­ką. Zasta­na­wia­łem się, z kim się tym podzie­lę, gdy już to znaj­dę, więk­szość już daw­no o tym zapo­mnia­ła — zaprzę­gnię­ci w tak zwa­ne radze­nie sobie z życiem, tak napraw­dę wszy­scy wisie­li­śmy jak osły na mar­chew­ce dla tego brzyd­kie­go jed­ne­go sło­wa, radze­nie sobie z życiem — brzmi dla mnie jak osta­tecz­ne roz­wią­za­nie i nie­wie­le ma wspól­ne­go z życiem. Czas na naszych tere­nach nie stał w miej­scu, gdy mnie nie było, a więk­szość z nich to były muły w zaprzę­gach. Wyraź­nie zauwa­ży­łem zmia­ny, a hasła na fasa­dzie też jak­by się z cza­sem zra­dy­ka­li­zo­wa­ły. Daw­ne graf­fi­ti, nano­szo­ne przez dzie­ci kre­dą, jak Darek jest zło­dzie­jem, Hitler kaputt czy Iwo­na jest kro­wą, zmie­ni­ły się i sta­ły się wyraź­nie bar­dziej chro­po­wa­te. Są one coraz bar­dziej skie­ro­wa­ne prze­ciw­ko wła­dzy wyko­naw­czej pań­stwa i nie­zro­zu­mia­łym decy­zjom wła­dzy usta­wo­daw­czej, któ­rej cie­płe skó­rza­ne fote­le są dale­kie od gór­no­ślą­skiej codzien­no­ści — to teraz Fuck the Poli­ce czy PIS to Śmier­dzą­ca Dziw­ka Kaczyńskiego.

Dla wie­lu cza­sy są cięż­kie, prze­paść mię­dzy bogac­twem a bie­dą jest co naj­mniej tak trud­na do poko­na­nia jak Czer­niaw­ka, a god­ność tych, któ­rzy jesz­cze pró­bu­ją, to cięż­ki chleb. Są lek­ce­wa­że­ni i napięt­no­wa­ni przez spo­łecz­ność, więc idą do swo­jej ścia­ny z czer­wo­nej cegły i wypi­su­ją na niej swo­ją nie­na­wiść. Fasa­dy i mury dają im głos, by upu­blicz­nić miłość, gniew i fru­stra­cję — każ­dy jest arty­stą, nie mniej­szym niż Edward Munch czy Bank­sy, ale nie każ­dy ma szan­sę pie­lę­gno­wać swo­ją sztukę.

Kie­dy wró­ci­łem, chcia­łem jesz­cze raz zoba­czyć tego małe­go, duże­go. Gdzie mogła być, może na Fami­lo­kach, gdzie bie­ga­ła — w sta­rych, zabyt­ko­wych, ślą­skich osie­dlach robot­ni­czych, czy może raczej na hał­dzie żuż­la w Biel­szo­wi­cach lub w Mako­szo­wach, gdzie poty­ka­ła się o kamień rosy z pusz­ką sprayu jak pięk­na Marian­na Dela­cro­ix, ale teraz jako zmę­czo­na rewo­lu­cja z odsło­nię­tym biu­stem, bosa i nie­do­łęż­na? Posze­dłem tam, gdzie kie­dyś koń­czy­ły się nasze tere­ny, bo tam inni chłop­cy urzą­dza­li swo­je har­ce — do Kafhau­zu we Fryn­ci­cie — kla­sycz­ne­go osie­dla robot­ni­cze­go, któ­re­go pierw­sze domy powsta­ły już w 1880 roku dla pra­cow­ni­ków Frie­den­shüt­te w dzi­siej­szym Nowym Byto­miu, w cza­sach, gdy rzą­dzi­li Pru­sa­cy, a ary­sto­kra­tycz­ne rody par­ły do przo­du z industrializacją.

Rozdział VI | Strona 99
Fol­low a manu­al added link
▲ Fotografia nr 37
Kolorowe okna na osiedlu „Kafhauz”,
Ruda Śląska-Nowy Bytom, Górny Śląsk, luty 2010
Rozdział VI | Strona 100
Fol­low a manu­al added link
▲ Fotografia nr 38
Jebaćpolicje,
Ruda Śląska-Nowy Bytom, Górny Śląsk, luty 2010
Rozdział VI | Strona 101
Fol­low a manu­al added link

Przy oka­zji nale­ży wspo­mnieć, że wiel­ko­prze­my­sło­we rodzi­ny szla­chec­kie na Gór­nym Ślą­sku były nie­zwy­kle dobro­czyn­ne i hoj­ne. Zawsze dzia­ła­li z chrze­ści­jań­skim prze­ko­na­niem, budo­wa­li sie­ro­ciń­ce i osie­dla robot­ni­cze. Jeśli przyj­rzeć się bli­żej, to ich dobro­czyn­ne zacho­wa­nie było raczej tak­tycz­nie prze­my­śla­nym posu­nię­ciem samo­za­chwy­tu niż wyni­kiem dobre­go ser­ca — wszak powszech­nie wia­do­mo, że łań­cuch jest tyl­ko tak moc­ny, jak jego naj­słab­sze ogni­wo. Budo­wa­li coś, co dziś nazwa­li­by­śmy postę­pem cywi­li­za­cyj­nym, zakła­da­li kopal­nie i sza­ła­sy, chwa­li­li się swo­imi suk­ce­sa­mi, jedząc homa­ry i ana­na­sy w wystaw­nych lustrza­nych salo­nach obok palm — ale zawsze nale­ży brać pod uwa­gę obie stro­ny meda­lu. W tym samym cza­sie dzie­się­cio­oso­bo­wa rodzi­na z kla­sy robot­ni­czej dzie­li­ła solo­ne­go śle­dzia na kola­cję, dwa poko­je i toa­le­tę z dzie­się­cio­ma inny­mi oso­ba­mi, nie wspo­mi­na­jąc o plu­skwach. Wła­ści­wie to oni two­rzy­li i two­rzą prze­mysł i bogac­two kul­tu­ro­we na boga­tym histo­rycz­nie Gór­nym Ślą­sku, ale szlach­ta nie wzię­ła ich pod uwa­gę i zapi­sa­ła się w pod­ręcz­ni­kach histo­rii jako twór­cy tej kul­tu­ry, nie trzy­ma­jąc nigdy w ręku cegły.

Ale dalej w tek­ście: Kie­dy dzień wcze­śniej byłem w karcz­mie w Biel­szo­wi­cach, facet z super autem odra­dzał mi tam jaz­dę, a ja zda­łem sobie spra­wę, że mimo wyso­kie­go wzro­stu musi być nie­śmia­łym czło­wie­kiem, zupeł­nie ina­czej niż jego nie­co star­szy kole­ga ze zmia­ny — dla gru­ba­sa, bo ten gru­bas, jeśli dobrze go oce­ni­łem, był typem face­ta, któ­ry mar­twił­by się, że pory­su­je lakier swo­je­go samo­cho­du, gdy­by zapar­ko­wał przy Kafhau­zie, kon­su­men­tem, typem face­ta, któ­ry w nie­dzie­lę idzie do hiper­mar­ke­tu albo do Mola, żeby spraw­dzić naj­now­szą modę. Ponie­waż takie typy nigdy nie uda­wa­ły się do Kafhau­zu, ist­nia­ło duże praw­do­po­do­bień­stwo, że tam nadal moż­na zna­leźć wolność.

Gdy tam dotar­łem, już ode­tchną­łem na widok dłu­gich fasad Fami­lo­ka z kolo­ro­wy­mi obra­mo­wa­nia­mi okien i znów musia­łem pomy­śleć o Jano­schu. Jego opo­wie­ści zawsze mi towa­rzy­szą, czy to ta o nie­ja­kim Kotyr­bie, któ­re­mu nie­miec­cy żoł­nie­rze strze­li­li w gło­wę w naszej Czer­niaw­ce, do któ­rej nigdy byśmy dobro­wol­nie nie zanu­rzy­li się, kie­dy pró­bo­wał prze­my­cić kar­bid do Biel­szo­wic i prze­my­ca­ne pali­wo zmie­sza­ne z jego krwią spra­wi­ło, że woda bul­go­ta­ła jak wul­kan, czy wła­śnie teraz na widok fasa­dy, któ­ra przy­po­mnia­ła mi jego opo­wieść o czer­wo­nych ślą­skich oknach. Kra­jo­braz mia­sta szep­cze do mnie nie­ustan­nie, a ja dopa­so­wu­ję te szep­ty do histo­rii, któ­re znam od ojca lub z ksią­żek. Teraz, patrząc na kolo­ro­we ramy okien­ne, pomy­śla­łem o tym, jak ludzie zda­wa­li się dzie­lić kolo­rem, któ­ry mie­li ze swo­imi sąsia­da­mi, i jak okna, któ­re teraz pró­bo­wa­łem dopa­so­wać w obiek­ty­wie, w rze­czy­wi­sto­ści two­rzy­ły sche­mat lokal­nych przy­jaź­ni. Czy po kolo­rze moż­na było odgad­nąć, kto z kim kradł konie? Rela­cja Jano­scha z jego książ­ki “Cho­lo­nek, czy­li dobry Bóg z gli­ny” nasu­nę­ła mi takie wła­śnie podej­rze­nie. Opi­su­je tam, jak nie­ja­ki Jan­kow­ski dzie­lił się far­bą, któ­rej miał pod dostat­kiem, z tymi, z któ­ry­mi się przy­jaź­nił, a kto z kolei był pomijany.

Rozdział VI | Strona 102
Fol­low a manu­al added link

Kolo­ro­wa fasa­da była pięk­nym moty­wem, ponie­waż sta­no­wi­ła figu­ra­tyw­ny syno­nim auto­no­micz­nej wol­no­ści, któ­ra żyła w osa­dzie Kafhauz od pra­wie 150 lat i sta­le kon­tra­sto­wa­ła z uci­skiem kla­sy robot­ni­czej i dla­te­go mogła wznieść się ponad nią. Fasa­da dała mi wyobra­że­nie o tym, co się za nią kry­je, jak kolo­ro­wa była wol­ność i że nie­któ­rzy tutaj nadal dzie­lą się tak jak kie­dyś — spra­wie­dli­wie, ale nie­rów­no. Żeby w poło­wie to pojąć, trze­ba było tu uro­snąć — myśla­łem dalej, ale prze­rwa­łem swój tok myśle­nia, gdy na wzgó­rzu poja­wił się zakap­tu­rzo­ny, zama­sko­wa­ny chło­pak, któ­ry wyda­wał się być zain­te­re­so­wa­ny moimi poczynaniami.

Z tego wznie­sie­nia miał widok na pra­wie całą wschod­nią stro­nę osa­dy, a więc miał dobry widok na to, co sta­ło się zapusz­czo­ną osa­dą. Aby dowie­dzieć się co było obiek­tem jego zain­te­re­so­wa­nia, zbli­ży­łem się do wzgó­rza na któ­rym stał, zaś na bli­skim hory­zon­cie za jego ple­ca­mi, gdzie znaj­do­wa­ły się tory kole­jo­we, zauwa­ży­łem że krę­ci­ło się jesz­cze kil­ku chłop­ców w spor­to­wych spoden­kach. Bie­ga­li mię­dzy doma­mi i wago­na­mi pocią­gu towa­ro­we­go, któ­ry nie miał koń­ca, krzy­cząc coś do sie­bie, ale z dale­ka ich odgło­sy były nie­wy­raź­ne. Zdy­sza­ni i dyszą­cy, prze­mie­rza­li zaśnie­żo­ny kra­jo­braz niczym wata­ha wil­ków na polo­wa­niu, a ja, coraz bar­dziej czuj­ny, zda­łem sobie spra­wę, że w akcji bio­rą udział inni widzo­wie, obser­wa­to­rzy ukry­ci za zasło­na­mi czer­wo­nych i zie­lo­nych okien.

Pod­sze­dłem do zama­sko­wa­ne­go chłop­ca, sta­ną­łem przy nim na wzgó­rzu i pozdro­wi­łem go “Cześć”. Odpo­wie­dział nie­wy­raź­nie, nadal przy­glą­da­jąc się z napię­ciem sytu­acji. Widać było, że nie ma czter­na­stu lat, na pew­no jest jesz­cze mło­dy, może jede­na­ście, naj­wy­żej trzy­na­ście. Zaczę­li­śmy tro­chę roz­ma­wiać, ja ostroż­nie wypy­ty­wa­łem go o to, co tu robi, czy jest z oko­li­cy i dla­cze­go pociąg towa­ro­wy wciąż rusza, a zaraz potem znów się zatrzy­mu­je. Powie­dział, że są w trak­cie zatrzy­my­wa­nia pocią­gu towa­ro­we­go, ale sam to widzia­łem — jak mogli zatrzy­mać cały pociąg? Wła­ści­wie musia­łam mniej wię­cej wyci­snąć z nie­go wszyst­ko, co chcia­łam wie­dzieć, więc sama sobie udzie­la­łam odpo­wie­dzi, obser­wu­jąc prze­bieg wyda­rzeń sto­jąc obok nie­go. Wycią­gną­łem papie­ro­sy, zapa­li­łem jed­ne­go i zda­łem sobie spra­wę, że po raz pierw­szy napraw­dę mnie zauwa­żył, bo patrzył mi pro­sto w oczy. Popro­sił o jed­ne­go, a ja odpo­wie­dzia­łem, czy nie potrze­bu­je zapa­lić, ale widocz­nie nie chciał teraz palić. Zamiast tego wziął dru­gie­go papie­ro­sa dla przy­ja­cie­la, jak powie­dział, i scho­wał go do kie­sze­ni mary­nar­ki — “dla kolegi”.

Rozdział VI | Strona 103
Fol­low a manu­al added link

Zro­zu­mia­łem, że coś tu się dzie­je. Kie­dy tyl­ko pociąg towa­ro­wy zała­do­wa­ny węglem pró­bo­wał ruszyć, chłop­cy wska­ki­wa­li na nie­go i zanim zdą­żył ruszyć, zatrzy­my­wa­li cały pociąg, krę­cąc kołem hamul­ca ręcz­ne­go wago­nów, potem pod­bie­ga­li do bocz­nych klap, luzo­wa­li śru­by i za każ­dym razem węgiel wysy­py­wał się z otwo­rów na zaśnie­żo­ne tory. Maszy­ni­sta lub motor­ni­czy wysia­dał wte­dy z loko­mo­ty­wy, blo­ko­wał otwo­ry, zwal­niał hamul­ce i wra­cał do kabi­ny, po czym ponow­nie pró­bo­wał wpra­wić pociąg w ruch, ale bez­sku­tecz­nie. Zanim pociąg mógł ruszyć, chłop­cy powtó­rzy­li pro­ce­du­rę i wyha­mo­wa­li wago­ny. Znów ska­ka­li mię­dzy wago­na­mi, wykrzy­ku­jąc do sie­bie komen­dy — “do tyłu” albo “ja pobie­gnę tędy”, jak­by rywa­li­zo­wa­li w meczu pił­ki noż­nej, to znów zacią­ga­li hamu­lec, to luzo­wa­li zapad­kę i węgiel wysy­py­wał się na tory, i tak dalej, i tak dalej. Maszy­ni­sta był coraz bar­dziej zde­ner­wo­wa­ny i sły­chać było jego krzy­ki i prze­kleń­stwa na całym osie­dlu. W pew­nym momen­cie, gdy zbli­ży­ły się dwie fur­go­net­ki poli­cyj­ne, “dwie suki”, jak je nazwał zakap­tu­rzo­ny chło­pak, jed­na od stro­ny wschod­niej, a dru­ga wzdłuż torów, zakap­tu­rzo­ny męż­czy­zna zagwiz­dał gło­śno i w mgnie­niu oka obok nas poja­wi­ło się dwóch dyszą­cych kole­gów, któ­rzy przyj­rze­li się sytu­acji. Wyglą­da­ło na to, że jeden z przy­wód­ców stał teraz z nami, smu­kły, ogo­lo­ny męż­czy­zna w sza­rych spor­to­wych spoden­kach, z krwa­wią­cą ręką, zosta­wia­ją­cą śla­dy na bia­łym śnie­gu. Krwa­wią­cą ręką wytarł nos, a jego szczu­pła, bla­da twarz też była uma­za­na krwią. Cała trój­ka przy­kuc­nę­ła i w naj­lep­szym ślą­skim języ­ku dys­ku­to­wa­ła, jak postę­po­wać. Kie­dy na chwi­lę pod­niósł wzrok w moim kie­run­ku, zauwa­żył, że chcę zro­bić mu zdję­cie, po czym popro­sił mnie o scho­wa­nie apa­ra­tu. “Zcho­wej tyn apa­rat bo ci ciul­na!” Gro­ził mi spo­koj­nie i rów­no, patrząc na mnie bez­na­mięt­nie. Chcia­łem mu powie­dzieć, że wła­ści­wie jestem jed­nym z nich, i że też mam coś prze­ciw­ko poli­cji, i że w ogó­le nie lubię apa­ra­tu sądow­ni­cze­go, i że kie­dyś… ale w szyb­kim tem­pie wyda­rzeń wyja­śnie­nie nie­po­ro­zu­mie­nia było nie­wska­za­ne. Pod­czas gdy on zaci­skał sznu­ro­wa­dła swo­ich zno­szo­nych butów, chło­pak wyjął z kie­sze­ni kurt­ki oba papie­ro­sy i podał mu je, po czym razem wró­ci­li do torów, a ja jesz­cze przez chwi­lę obser­wo­wa­łem ze wzgó­rza, co się dzie­je. Gwar znów się wzmógł, trwa­jąc aż do zmierz­chu. W tej chwi­li w mie­szan­ce było oko­ło tuzi­na poli­cjan­tów i ich psów. To wciąż była ta sama histo­ria z zatrzy­my­wa­niem się i odcho­dze­niem, tyl­ko teraz zamiast prze­kleństw, raz po raz sły­chać było poli­cyj­ne krzy­ki i strza­ły ostrze­gaw­cze. Gdy zapadł zmierzch i w pew­nym momen­cie pociąg, któ­ry już rano został wyeks­pe­dio­wa­ny na sta­cji zała­dow­czej kolo­nii Pokój w Rudzie Ślą­skiej-Wirek, odje­chał, a niko­go oprócz mnie nie było widać dale­ko i sze­ro­ko, bo w Kafhau­zie zapa­dał zmierzch, ku moje­mu zdzi­wie­niu z domów stop­nio­wo wycho­dzi­li sta­rzy ludzie. Cią­gnę­li przez śnieg małe wago­ni­ki i zbie­ra­li z torów węgiel, któ­rym chcie­li ogrzać kaflok w cim­rze, czy­li kaflo­wy piec w izbie. Zro­bi­ło się ciem­no i bar­dzo zim­no, a ja nie mogłam ruszyć pal­ca­mi. Dzie­le­nie się jest wie­lo­płasz­czy­zno­wym wyda­rze­niem, któ­re­go sztu­ki moż­na uczyć się przez całe życie. Im mniej posia­dasz, im ciszej postę­pu­jesz, tym pięk­niej­sze są two­je pra­ce. Dzie­le­nie się jest sztu­ką, któ­ra naj­le­piej sma­ku­je poda­na nie­po­zor­nie, w ukry­ciu, jak rzu­co­ny papie­ros lub reszt­ki węgla, pozo­sta­je punk­tem hono­ru i aktem bez­in­te­re­sow­no­ści. Jakieś pół roku po tym zda­rze­niu, gdy wcze­snym ran­kiem, prze­jeż­dża­jąc, zatrzy­ma­łem się na krót­ko w Kafhau­zie, spo­tka­łem chłop­ca, może dwunasto‑, ale nie wię­cej niż czter­na­sto­let­nie­go, któ­ry na pasku wyno­sił swo­je­go kró­li­ka. Zima była tu już pas­sé, a cie­płe pro­mie­nie słoń­ca w Kafhau­zie ogrze­wa­ły moje ple­cy po dłu­giej noc­nej jeź­dzie. Zapy­ta­łem chłop­ca, czy to jego kró­lik i chwi­lę poroz­ma­wia­li­śmy. Spoj­rze­nie chłop­ca było dla mnie dziw­nie znajome.

Rozdział VI | Strona 104
Fol­low a manu­al added link
▲ Fotografia nr 39
Chłopiec z królikiem na Kafhauzie,
Ruda Śląska-Nowy Bytom, Górny Śląsk, sierpień 2010
Rozdział VI | Strona 105
© Copyright - Martin Janczek | broadpic 2007- 2023
  • Imprint
  • Kontakt
Scroll to top