A latem? W eleganckim parku Strzelnica był amfiteatr z murowaną muszlą koncertową, który mógł pomieścić dwa tysiące osób. W amfiteatrze odbywały się koncerty i przedstawienia. Można było posłuchać Rudiego Schubertha z zespołem Wały Jagiellońskie i ich słynnego utworu „Córka rybaka” lub zwyczajnie przyjść na jeden z licznych festynów i jarmarków, aby pospacerować miedzy karuzelą a huśtawkami, zajadając się watą cukrową. Bylem wtedy uczniem szkoły sportowej numer 17. Szkoła dysponowała nawet własnym krytym basenem. Kiedy zaczynało się lato, otwierali basen w parku przy ulicy Basenowej. W pierwsze gorące dni po powrocie ze szkoły zostawiałem tornister w domu i szedłem na basen w parku Strzelnica opalać się i pływać. Brałem ze sobą oliwkę do opalania, bo chciałem imponować wszystkim błyszczącymi młodzieńczymi mięśniami. W soboty chodziłem na poranne przedstawienia teatralne dla dzieci w Domu Kultury. W niedziele szedłem do kościoła, a po mszy na mecze piłki ręcznej klubu KS „Zgoda” Bielszowice lub na mecz piłki nożnej na stadion przy ulicy Sportowców, niedaleko parku. Po meczu jedliśmy obiad. Rosół na pierwsze danie był już gotowy, a makaron własnej roboty suszył się na ściereczce. Na drugie danie były kluski śląskie z modrą kapustą i pieczeń z sosem. Potem spacer na lody bakaliowe, śmietankowe, jagodowe lub ciasto. Na spacer można też było pójść do parku otaczającego Dom Kultury, żeby zobaczyć wyścigi miniaturowych modeli samochodów. Pojazdy napędzane były silniczkami spalinowymi i ścigały się, przymocowane stalową linką w centralnym punkcie toru.
Zaraz obok naszego bloku było kino „Uciecha“. Komu nie wystarczały trzy programy telewizyjne, ten szedł do kina. W telewizji leciały „Piątek z Pankracym”, program publicystyczny „Pegaz”, filmy produkcji ZSRR , program dla majsterkowiczów „Zrób to sam”, ciekawy magazyn naukowy „Sonda”, „Szogun”, „Niewolnica Isaura „ – brazylijska telenowela odcinek dziesięć tysięcy sześćset, „Ptaki ciernistych krzewów”, „Powrót do Edenu”, „Przeboje Dwójki” lub telewizyjna lista przebojów z hitami takimi jak „Fabryka małp” Lady Pank, „Przemija uroda w nas” Seweryna Krajewskiego czy „Słodkiego miłego życia” Kombi. W moje dziewiąte urodziny pokazali defiladę wojskową w Warszawie z okazji Dnia Zwycięstwa. A w kinie? W kinie grali między innymi „Wejście smoka” z Brucem Lee, „Goście z galaktyki Arkana”, „Karatecy z kanionu Żółtej Rzeki”, „Błękitny grom”, „Duch”, „E.T.” Spielberga czy „Majka z Kosmosu” produkcji czechosłowackiej.
Rozdział II | Strona 7
Mieszkaliśmy wtedy na ulicy Równoległej. Mieszkanie było jasne, czyste i pachnące, o co dbali moi rodzice, kiedy nie byli w pracy lub na działce. Meble były odkurzone, podłogi wypastowane a wnętrze naszego M4 zdobiły stojące na stole kwiaty. Można było kołysać się w wiklinowym fotelu bujanym, słuchając płyty Eleni lub puszczanego w radio hitu „Nie płacz, kiedy odjadę”. W słoneczne dni poprzez firanki wpadały jasne promienie światła, wypełniając wnętrza złotą poświatą i rozlewając się na połyskujące meble, stół, meblościankę, na fikusa i dywan, który nadawał pokojowi ciepła i przytulności. Moja matka pracowała jako fotografka w zakładzie fotograficznym w Gliwicach a ojciec był górnikiem na tutejszej kopalni węgla kamiennego. Większość mężczyzn w mieście i w naszej rodzinie była górnikami.
W latach 80. Ruda Śląska miała 10 dzielnic. Każda dzielnica miała inną końcówkę kodu pocztowego, od 1 do 11. Bielszowice to Ruda 11, Wirek to 10, Nowy Bytom – 9 i tak dalej. Rudy 2 po prostu nie było. Kiedyś rozwiąże zagadkę i dowiem się, co się stało z dwójką. Rudę 11 czyli naszą dzielnice spostrzegaliśmy jako osobne miasto, a nie jako jakąś dzielnice. Podobnie jak mieszkańcy dzielnicy Buer w Gelsenkirchen czy mieszkańcy Watenscheidu w Bochum, w Zagłębiu Ruhry. Ruda 11 liczyła wtedy około 17 000 mieszkańców a znajdująca się tu kopalnia KWK „Zabrze-Bielszowice” zatrudniała 11 000 pracowników. Zdaje się, że niemal wszystkie rodziny w naszej miejscowości były w jakiś sposób związane z kopalnią. Kopalnia stanowiła podstawę naszego życia, była też przyczyną wielu łez wylanych po niejednym wypadku. Była również powodem licznych przeprowadzek z domów, które waliły się wskutek szkód górniczych. Kopalnia dbała i wymagała. Organizowała Mikołaja i prezenty dla dzieci, zapraszała artystów do amfiteatru, płaciła wdowom i dzieciom odszkodowania za śmiertelne wypadki mężów i ojców, raźno zapraszała załogi górnicze i ich rodziny do udziału w czynie społecznym. W wolnym czasie mieszkańcy upiększali miasto. Górnicy budowali, a ich żony upiększały osiedla, sadząc kwiaty przed domami.
Bywało też, że górnicy w czasie pracy przygotowywali scenę i wieszali mikrofony dla artystów, którzy mieli wystąpić w parkowym amfiteatrze. Kopalnia była zawsze i wszędzie. Była punktem stałym we wciąż zmieniających się czasach. Jej zapach mieszał się z letnim gorącem, z jesienną mgłą pachnącą dymem pieców kaflowych, zimą ze wschodnim mrozem przyprawionym spalinami Kamazów i Steyerów jadących ulicą Kokota w jakiś poniedziałkowy poranek lub środę wieczorem. Kopalnia była nieodłączną częścią miejskiego krajobrazu, a dźwięki pracujących taśmociągów, szybów i maszyn były wszechobecne o każdej porze dnia i nocy. Kopalnia była i jest zegarem tego miejsca i okolic. Określa rytm życia w miasteczku. To ona jest podstawą egzystencji mieszkańców, a czasem przyczyną ich śmierci. W drodze do szkoły mijałem ją z lewej strony. W drodze do dziadków też, a nawet w drodze na działki i do wspaniałej cukierni Webera. Zawsze była tam, gdzie była. Kiedy wracałem, miałem ją po prawej stronie.
Rozdział II | Strona 8
▲ Fotografia nr 4
Panorama północna KWK Bielszowice,
Ruda Śląska-Bielszowice, Górny Śląsk, luty 2010
Rozdział II | Strona 9
▲ Fotografia nr 5
Ankry i śląskie okno,
Ruda Śląska-Bielszowice, Górny Śląsk, luty 2010
Rozdział II | Strona 10
Kiedyś po porannej mszy sfotografowałem kopalnię z wieży kościoła stojącego po przeciwnej strony ulicy. Kościelny zaprowadził mnie na wieżę, nie pytając proboszcza o pozwolenie, („Bo tak będzie lepiej” – powiedział). Po raz pierwszy zobaczyłem kopalnię z perspektywy lotu ptaka. Zarówno widok, jak i zrobione zdjęcie bardzo mnie ucieszyły.
Kopalnia nieprzerwanie od lat drastycznie zmienia panoramę naszej miejscowości: burzy budynki mieszkalne lub ankruje ściany za pomocą ściągów, spinając je potężnymi śrubami, aby uratować je przed zawaleniem. Rozbiera stare i buduje nowe. Powstają bloki na płytach wstrząsoodpornych.
Kopalnia nasypuje góry ze skały płonnej, tak zwane hałdy, zanieczyszcza rzeki i środowisko. Ta kopalnia podkopuje miasteczko i okolice już od ponad 120 lat i wcale nie jest pierwszą kopalnią w mieście. Podziemne ingerencje dokonują regularnych zmian geologicznych. Można tu poczuć, jak ziemia grzmi i wibruje, niczym pulsująca tętnica osłuchiwana stetoskopem. Występujące regularnie tąpnięcia powodują zapadnięcia terenu, na którym stoi miasto. Gospodarka rabunkowa przyśpiesza te proces.
Lokalne gazety regularnie informują o walących się tu domach, dziurach i zapadliskach powstających po ulewnych deszczach na drogach Rudy Śląskiej. Tutaj hałdy rosną i maleją. Stawy pojawiają się i znikają. Kto zna swoje miasto, gołym okiem widzi, gdzie się zapadło, a gdzie powstały nowe pagórki. Kto je zna, ten wie, że miasto faluje jak morze.
Jest luty 2010 roku. Siedzę w hotelu w parku Strzelnica i ustawiam aparat fotograficzny. Jestem zdrowy i odporny. Już za dwa lata urodzi się moja kochana córka, Milena, choć w tej chwili o tym nie wiem. Będzie dziedziczką rodzinnej historii.
Minęło wiele lat, odkąd opuściłem Bielszowice. Teraz przyjechałem, aby ocalić je przed zapomnieniem. Zachować pamięć, przelewając to, co było, na dwuwymiarowe zdjęcia. Chcę zobaczyć moje miasteczko, najlepiej w dawnym szyku mglistej pamięci, ale wiem, że za długo mnie tu nie było, żeby przywołać ducha tamtych czasów. Za dużo się wydarzyło podczas mojej nieobecności. Zegar nieustannie mielił czas, kiedy byłem nieobecny, i chyba spałem jakimś słodkim snem w niemieckim domu w Recklinghausen. Czuję się mniej więcej tak, jak musiał się czuć pies z radzieckiego filmu „Biały Bim, Czarne Ucho” w reż. Stanisława Rostockiego z 1977 roku, na podstawie powieści Gawriiła Trojepolskiego. Wierny pies, który z tęsknotą szuka swego pana który zniknął.
Bim zostaje sam i nie potrafi czekać w tęsknocie na powrót pana. Wyrusza, by go odnaleźć. „Co tak siedzisz? Zgubiłeś się? Szukaj! Gdzie jest twój dom?” – mówią do niego napotkani ludzie.
Rozdział II | Strona 11
Owszem, jestem teraz tu, w tym mieście i czuje się poniekąd w domu, ale dusza ciągle nie ląduje. Być może za dużo się zmieniło. Jest mroźny zimowy wieczór, opuszczam hotel i szwendam się z nadzieją, że coś jednak znajdę. Czuję śląskie powietrze i rozpoznaję znajome miejsca. Chodzę i szukam czegoś. Nie wiem, dokąd iść, więc kieruję się do domu. Do domu? Dom to było kiedyś. Stoję przed wejściem na klatkę schodową bloku, w którym toczyło się dzieciństwo. Przed klatką schodową zostały zamontowane domofony (pewnie są tam od dawna?) odbierające mi możliwość swobodnego wejścia do domu. Drzwi wejściowe są zamknięte. Myślę o tym, ile razy ojciec przechodził przez próg tych drzwi, wychodząc na szychtę. W głowie rozbrzmiewa ojcowskie „Szczęść Boże”, kiedy wychodził z domu na nocną zmianę. W tym „Szczęść Boże“ wybrzmiewała jakaś niewiadoma. Teraz podskórnie czuję prawdę tego pożegnania. Te dwa słowa to śląska modlitwa.
Chyba odczuwam samotność, a równocześnie mój umysł jest krystalicznie czysty. Chciałbym powąchać i poczuć zapach klatki schodowej. Zapach schnącego betonu z domieszką płynu Ludwik do mycia naczyń, zapach nagrzany żeliwnymi kaloryferami, zapach z nutką farby olejnej koloru okry. Kiedyś nie pomyślałbym nawet przez ułamek sekundy o zwykłej klatce schodowej, w której schodząc co dzień w świat, pozdrawiałem wszystkich sąsiadów radosnym „Dzień dobry!”. „Dzień dobry!” dla pani Hulin, dla pani Bolendy, dla Kalemby, dla pana Mrozka. Nie szczędziłem pozdrowień tak jak teraz. Jednak w drodze powrotnej podobno nie pozdrawiałem nikogo.
Kładę ręce na szybę, aby osłonić ją od świetlnych refleksów i choćby zobaczyć, czy w środku jest, jak było. Widzę siebie i zabawy w ciuciubabkę z przyjaciółmi, gdy czekaliśmy na proboszcza i kolędujących z nim ministrantów lub na pana Hulina przebranego za Mikołaja. Widzę, jak płaczę z bólu, jaki sprawia paznokieć przytrzaśnięty drzwiami do mieszkania. Widzę, jak żuję liście kwiatów na korytarzu, aby zakamuflować zapach pierwszych wypalonych w życiu papierosów. Tylko że klamki do mieszkań się zmieniły – teraz są jednostronne. Nie ma już wejścia. Jestem ciekaw, jak pachnie piwnica, w której trzymaliśmy ziemniaki i słoiki z powidłami i zapasami, ale podwijam ogon i rezygnuję, a zamiast tego idę obwąchać otoczenie i fasadę budynku. W ciemności wieczoru i w światłach neonów zauważam, że się pozmieniało. W co drugim oknie antena satelitarna, styropianowe ściany. Tam gdzie było boisko do siatkówki, teraz jest parking wypełniony samochodami. Na miejscu placu zabaw z huśtawkami, piaskownicą i zjeżdżalnią zrobioną z drewnianych bali i taśmy taśmociągu węglowego też samochody. Parking zajął też część trawnika. Kotłowni i komina, na który wchodziłem po wmurowanej drabince, aby zobaczyć osiedle z góry, nie ma wcale, ale została klopsztanga. Przed wejściem brak skrzynek na kwiaty. Ciekawe, co robią teraz koledzy i koleżanki z podwórka.
Rozdział II | Strona 12
Gdzie jest Ogórek, Linek, Czmok, Kalemba, Dziuba, gdzie jest Siwa i Justyna. Patrzę w górę na okno mojego pokoju. Pali się światło. Teraz odchodzę. „Forma rzeczy napotkanych to jakaś wypowiedź aniołów. Tylko jaka?” – zastanawiam się, choć znam już odpowiedź. Idę dalej, nie wiedząc dokąd. Coś prowadzi mnie za rękę. Idę na cmentarz. Szukam tu jedynego grobu, jaki pamiętam. Grób mojego pradziadka, Pawła Palicy, z dokumentów Paul Johann Palitza, po którym otrzymałem drugie imię. Odnajduję go. Obok leży ciocia Stefa, jego synowa. Bardzo ją lubiłem, miała wielkie serce. Córka cioci pracuje chyba na spedycji kolejowej, a jej mąż chyba na płuczce, może nawet w tej chwili. Słyszę kopalnię, widzę szyby, ich kręcące się koła i małe rubinowe światełka na konstrukcjach szybu. Zanim tu przyjechałem, ktoś przykrył umarłych śnieżną pierzyną. Rozpoznaję tę sygnaturę. Wyciągam statyw i aparat. Gdy robię to zdjęcie, coś koi rozpacz i tęsknotę. Rozumiem. Następnie idę na ulicę Maksymiliana Chroboka, gdzie w dzieciństwie spędzałem czas u dziadków. Szwendam się po podwórzach byłej ulicy Leningradzkiej, tak jak robiłem to kiedyś. Chcę posłuchać odgłosów kopalni i zachłysnąć się wieczornym zimowym powietrzem z dodatkiem sadzy śląskiego przemysłu. Od północnej strony miasta dobiega z oddali szczekanie psów. Wylądowałem u siebie. Czuję, że jestem w domu. Wracam do hotelu.
Jeszcze przez wiele lat będę patrzył na zdjęcie zrobione tamtego wieczoru na cmentarzu. Jeszcze długo będę oglądał obraz cmentarza, zastanawiając się, dlaczego tak trafnie oddaje moją intencję jako fotografa i uczucie, jakim darzę Bielszowice. Zdjęcie ma prosty schemat. Zmierzcha. Na pierwszym planie cmentarz i groby przykryte śniegiem, groby moich przodków, a w tle budynki i oświetlone okna administracji sygnalizujące pozorną ciągłość życia w miasteczku. Na najdalszym planie dwa szyby i komin – oznaka wciąż pracującego tu młyna, który daje chleb i nadaje rytm biciu serca. Zimowy zmierzch niesie w sobie spokój kończącego się dnia i jakąś wiadomość, wskazanie końca. Przypomina, że młyn będzie się kręcił tylko tak długo, dopóki nie zabraknie zboża. Potem rubinowe światełka szybów zgasną. Dziewięć lat później zrobię zdjęcie Prosper Haniel w Bottropie, ostatniej kopalni węgla kamiennego w Niemczech. Są na nim podobne kolory zmierzchu.
Rozdział II | Strona 13
▲ Foto Nr. 6
Cmentarz,
Ruda Śląska-Bielszowice, Górny Śląsk, luty 2010
Rozdział II | Strona 14
Jak już wspomniałem, na cmentarzu jest pochowany mój pradziadek, Paul Johann Palitza urodzony w 1905r., po którym nadano mi drugie imię. Obok pochowana jest jego rodzina i przyjaciele, sąsiedzi i znajomi, a także inni mieszkańcy Bielszowic z dawnych i współczesnych czasów. Paul Palitza synior był synem Franza Palitzy i Marianny Notzon. Miał dwóch braci – Edmunda i Alfonsa. Edmund miał dwie cyry – Monikę i Maryję, a Alfons z żoną Malką – cyre Elke i syna Erwina, który był swego czasu dyrektorem kopalni w Bielszowicach. Paul Palitza synior wyjechał w młodych latach, aby uniknąć poboru do powstania śląskiego przez Korfantego, najpierw z Bielszowic do Szczecina lub Berlina, a potem do Zagłębia Ruhry. W czasie powojennym nie było tam roboty, to pojechał dalej do Francji, kaj poznoł mojo oma Wanda z domu Bosiacka, kieryj fater się nazywoł Adalbert Bosiacki albo Bozacki, bo wpisy w dokumentach są różne. Nie był zdrajcą, nie uczestnicząc w powstaniu pod Korfantym. Miał swoje przekonania i poglądy. Po prostu lubił życie i wolność i poszedł za chlebem dla rodziny tam, gdzie nie trzeba było za to płacić życiem.
Matka prababci omy Wandy nazywała się Josephine Kwapich. Rodzice Wandy, Adalbert i Josephine, mieli sporo dzieci, których niestety nie jestem w stanie wymienić. Jeden z ich synów, Johann Bosiacki, poślubił niejaką Alexis i zamieszkał po II Wojnie Światowej w Paryżu. Przed wojną pracował najpierw w górnictwie w Zagłębiu Ruhry, a potem został powołany do Wehrmachtu, na szczęście tylko jako tłumacz. Oprócz niego mieli też córkę Lokę Bosiacką, która została w Lotaryngii i wyszła za niejakiego Schmidta, Sylwestera Bosiacki w Recklinghausen w Niemczech, Hanna Schmelte (Bosiacka) w Dortmund-Mengede, Franciszek Bosiacki i jeszcze brata, którego imienia nie znam.
Matka Omy Wandy, Josephine Kwapich, została we Francuskiej Lotaryngii na stałe i tam zmarła. Ojciec Adalbert, który przed wyjazdem do Francji w młodych latach rozwoził piwo konnym wozem w Dortmundzie, w roku 1954 przyjechał z Lotaryngii do Bielszowic na stałe. Miał wtedy około osiemdziesięciu lat i chciał się nacieszyć francuską i niemiecką emeryturą, ale urząd emerytalny w Polsce pokrzyżował mu plany, przeliczając ciężką emeryturę za wiele lat pracy według lichych stawek dewizowych. Rok po przyjeździe do Bielszowic zmarł, przeklinając władze polski od pieronów i złodziei.
Rozdział II | Strona 15
Jego córka a moja prababcia, oma Wanda, urodziła się w Zagłębiu Ruhry w Dortmund-Dorstfeld i mieszkała na Bismarckstrasse. Potem wyjechała z rodzicami do Francji, także do zagłębia przemysłowego. Mieszkali i pracowali w mieście Escaudain w Lotaryngii. Następnie w 1929 roku Oma razem z poznanym tam mężem Paulem Johannem Palitzą przyjechali do Bielszowic, miasta na Śląsku, w kolejnym zagłębiu węglowo-przemysłowym. Oma Wanda nauczyła się polskiego i godać. W latach 50. mieszkali razem z dwoma synami, Herbertem i Helmutem Franciszkiem, oraz z córką – moją babcią Ireną – na ulicy Stalinogrodzkiej (później nazwę ulicy zmieniono na Dąbrowszczaków, a jeszcze później księdza Niedzieli; kto wie, jak ulica nazywała się wcześniej i jak będzie się nazywać za rok czy dwa). Ich najstarszy syn Paul Palitza junior, urodzony w Francji w 1928 roku, nie mieszkał już wtedy z nimi. W 1944 roku miał 16 lat, gdy Armia Radziecka wkroczyła na Śląsk, a on ruszył pieszo z Nysy do Zagłębia Ruhry. Zamieszkał u swojej ciotki Gertrud w Lünen koło Dortmundu. Po drugiej Wojnie Światowej jego matka Wanda długo nie wiedziała, czy żyje. Dopiero po latach otrzymała list z Niemiec z informacją, że syn ma się dobrze. W Lünen pracował na kopalni i założył rodzinę. W latach 70. i 80. odwiedzał mamę w Bielszowicach. Dobrze pamiętam jego wizyty. W latach 80. oma Wanda wróciła po wielu latach do Niemiec. Historią życia Paula i omy Wandy mógłbym zapełnić wiele stron tego albumu, podobnie jak opisem kolei losu opy Bernharda i jego brata, który stracił życie w Oświęcimiu czy jego sióstr, które były zakonnicami w praskim klasztorze.
Zdaję sobie sprawę, że w tym miejscu konfrontuję czytelnika z dużą liczbą nazwisk i miejsc z dziejów historii mojej rodziny. Opisane fakty są zaledwie kroplą w morzu historii rodzinnej Janczków czy Janczyków, Palic czy Palitz, Bosiackich czy też Bozackich. Przytaczam te nazwiska i krótkie opowieści tylko na marginesie. Pokazują one jednak, jak bardzo dynamiczne były dzieje Górnego Śląska. Czarne złoto było pożądane przez dyktatury, arystokratów, magnatów i burżuazję. Służyło im do manifestowania władzy lub ideologii, a ludzie szli śladem złota, za chlebem i pozornie lepszym życiem. Robili to samo, co już przed nimi robili pionierzy i imigranci w Stanach Zjednoczonych; to samo, co dziś uchodźcy z krajów Afryki i Bliskiego Wschodu. Ludzie podążają za marzeniami i za lepszym życiem, często w czasie pełnej okrucieństwa wojennej zawieruchy. Opuszczają swoje ukochane miejsca, aby zaznać w życiu dni pełnych pokoju i szczęścia. Podejmują niezwykły trud i doświadczają upokorzeń, przemierzając kolejne ziemie i kraje.
Rozdział II | Strona 16
▲ Fotografia nr 7
Węgiel przed wejściem do domu,
Ruda Śląska-Bielszowice, Górny Śląsk, luty 2010
Rozdział II | Strona 17
▲ Fotografia nr 8
Dzieci z piłką,
Ruda Śląska-Bielszowice, Górny Śląsk, sierpień 2009
Rozdział II | Strona 18
W historii Ślązacy musieli dostosowywać się do częstych zmian politycznych, dlatego też wykształcili w sobie wynalazczość, siłę przeżycia i zdrowe poczucie humoru, które niewątpliwie pomagało przetrwać. Kuchnia śląska i język śląski świadczą o elastyczności Ślązaków na przestrzeni dziejów. Przykładem są ciekawe połączenia składników spożywczych w potrawach takich jak wodzionka, czyli zupa z wody i chleba, panczkraut, moczka z suszonych owoców czy siemieniotka, czyli zupa z nasion konopi. W języku śląskim wyraźne są ślady innych języków, którymi posługiwali się robotnicy przyjeżdżający tu z innych krajów Europy. „Ściepnij mje portmanyj“, „naważymy tyju“ albo „dej pozór na wjyrchu“, „w antryju wisi mantel“ „na ryczce leży cwiter“ „dej mi apelmuza“ – w śląskim słychać zarówno polski, jaki i czeski, niemiecki, a nawet francuski. Własny język.
Wracając do pradziadka Paula Johanna Palitzy: przypominam sobie opowieści o nim, które rzucają trochę światła na dawne życie w Bielszowicach, zanim przyszedłem na świat. Tutaj ludzie niezależnie od panującego ustroju potrafili się bawić. Bawili się wszędzie – na placach i podwórkach, w izbach, szynkach i świetlicach na ogródkach działkowych. Tańczyli i słuchali śpiewek muzykantów i opowieści elwrów. Muzykowali na akordeonach, skrzypcach i grali w karty w skata. Starsi Ślązacy potwierdzą chętnie że to nie mity. Paul synior nie miał dłoni, którą stracił w wypadku na kopalni. Nie przeszkadzało mu to grać w skata na fenika u Skandego w garażu. Zresztą Skandy miał drewnianą nogę, bo prawdziwa została pod ziemią albo Bóg wie gdzie. Był jeszcze Wili Mazur i Paulek Molenda i jeszcze ponoć kolega bez oka, ale nie dowiedziałem się, jak się nazywał. Często rozchodzili się w cwiście po kartach, ale już z rana w najlepszej zgodzie na chodniku umawiali się na kolejną partię.
Później rodzina Paula i Wandy przeprowadziła się z ulicy Stalinogradzkiej na ulicę Leningradzką (obecnie Maksymiliana Chroboka), bo dom na Stalinogradzkiej zaczął się walić przez szkody górnicze. Maksymilian Chrobok urodził się w 1911 roku w Bottropie w Westfalii i był jednym z dyrektorów kopalni w Bielszowicach. Ponoć to jemu zawdzięcza się elegancki park Strzelnica, z już prawie zapomnianym zjazdem narciarskim, lodowiskiem, torem saneczkowym i basenem. Może to dzięki niemu i mieszkańcom pracującym w czynie społecznym miasto wiosną rozkwitało, nabierając kolorów. Tego już nie ma, po czasach i dyrektorze została nazwa ulicy. Dla mnie to wszystko jest teraz na zdjęciu – pochowane pod śnieżnym przykryciem grobu Paula Palitzy syniora, mojego pradziadka, którego nie znałem.
Rozdział II | Strona 19
Nie znałem pradziadka, bo zmarł w 1968, na długo zanim się urodziłem. To co o nim wiem, wyłapałem z opowieści przy rodzinnym stole. Po przyjeździe do Bielszowic odnajduję grób pradziadka. Nie mam tu za bardzo do kogo pójść. Zauważam, że to dawne życie, którego szukam, nie istnieje już nigdzie poza moimi wspomnieniami. Żyje jeszcze najmłodszy syn Paula syniora, Helmut, którego odwiedzam, gdy jestem w Bielszowicach. Opa Bernat, babcia Irenka, oma Wanda, ujek Richat, ujek Herbert z Heleną, ujek Edek z rodziną opuścili Bielszowice. W latach 80. oni i wielu innych Ślązaków wyjechali do Niemiec. Moi rodzice, moja siostra i ja wyjechaliśmy latem 1987 roku. Prowadzeni przez los wyszliśmy zza ciepłego pieca, żeby zamienić go na kaloryfer. Coś ciągnęło nas z jednego zagłębia przemysłowego do drugiego, tak jak naszych przodków. Nie wiedząc o tym, że właśnie zamazujemy ślady naszego dotychczasowego – ciężkiego, ale pełnego ciepła – życia, cieszyliśmy się zabawkami kapitalistycznego RFN‑u. Przyjacielskie więzi pękały, a rodzinne stawały się coraz słabsze, zanim zanikały całkowicie. To była cena, z którą się nikt nie liczył. Ponad 30 lat później zauważyłem, że mój siostrzeniec nosi na piersi okrągły aluminiowy medalik z wybitym numerem 4540. Każdy górnik kopalni w Bielszowicach nosił taki medalik z numerkiem dla identyfikacji. Zawieszał go na szyi, kiedy zaczynał robotę, a po pracy wrzucał go do skrzynki na znak, że wrócił. Wtedy zostawał wypisany z szychty. Jeśli medalika nie było, znaczyło to, że górnik nie wrócił, trzeba ogłosić alarm i rozpocząć poszukiwania. Medaliki dla każdej zmiany miały inny kształt: dla nocnej zmiany były kwadratowe, dla porannej okrągłe, a dla popołudniowej trójkątne. Przypadkowo ojciec nie oddał numerka, gdy ostatni raz w życiu wyjechał pędzącą klatką z podszybia na słoneczny wierch Bielszowic, jednak nikt nie podniósł alarmu. Medalik wisiał na szyi ojca, kiedy kremowym dużym fiatem opuścił PRL z nami na pokładzie i przekroczył żelazną kurtynę przez przejście graniczne Helmstedt-Marienborn z NRD do RFN. Mały aluminiowy medalik z bielszowickiej kopalni wylądował w Zagłębiu Ruhry, a siedemnastoletni Lukas opowiada teraz jego historię kolegom z Recklinghausen, Dortmundu czy Wanne-Eickel.
Zapuszczamy korzenie, ale powoli, bo klimat jest chłodny i zbyt często ksenofobiczny. A ja wracam co jakiś czas do Bielszowic i, nie mając za bardzo kogo odwiedzić, włóczę się. Coś ciągnie mnie na cmentarz, podobnie jak psa w „Paciorkach jednego różańca”, trzeciej części „Tryptyku Śląskiego” Kazimierza Kutza, na podstawie noweli Albina Siekierskiego zatytułowanej „Tego domu już nie ma”. W ostatniej scenie wierny pies szuka na cmentarzu swojego pana, zmarłego zasłużonego górnika Karola Habryki. Pies znajduje grób w chwili, gdy trwa uroczysty pogrzeb, i kładzie się na nim obok kwiatów. Na pogrzebie jest też wnuk Habryki przedstawiony jako pośrednik między generacjami rodzinnej historii. Przypadek chciał, że ostatnia scena filmu została nakręcona w 1978 roku na cmentarzu w Bielszowicach – tym samym, na który ciągle wracam. Przychodzę tu jak wnuk i jak wierny pies. Smak mojej historii jest podobny do smaku historii przedstawionej w filmie pana Kutza. Jest to smak przemijania i wyruszania w przyszłość.
W południe kolejnego dnia po zrobieniu zdjęcia na cmentarzu rozmawiam w szynku obok kopalni z górnikami, którzy zeszli z szychty. Pijemy piwo i wymieniamy poglądy. Jeden z nich pyta mnie, jaki mam samochód. „Toyotę Corollę“ – odpowiadam, „ma już trzysta tysięcy przebiegu!”. „Widzisz” – mówi do mnie – „Ja mam lepszy samochód od ciebie i jestem usia” – u siebie.