Broadpic Photography Project - Silesian goes to Ruhr Basin
  • Indeks
  • DE
  • Menu Menu
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • 11
  • 12
  • 13
  • 14
  • 15
  • 16
  • 17
  • 18
  • 19
  • 20
  • 21
  • 22
  • 23
Fol­low a manu­al added link
Rozdział II

Bielszowice. Kto zna miasto, wie, że ono faluje

Bielszowice to historia o tym, jak zrobiłem zdjęcie na cmentarzu, kim był mój pradziadek Paul i jak okrągły aluminiowy medalik znalazł się w Niemczech. Bielszowice to opowieść o moim domu, o przemijaniu i wyruszaniu. Bielszowice to osobisty portret falującego miasta i senne wspomnienia z serca Górnego Śląska.

Kapu­sta kiszo­na w sza­rej papie­ro­wej toreb­ce za 10 zło­tych, dwa ogór­ki kiszo­ne pro­sto z nie­bie­skiej dwu­stu­li­tro­wej pla­sti­ko­wej becz­ki 8 zło­tych, ryż pra­żo­ny 15 zło­tych, guma donald 15 zło­tych. W warzyw­nia­ku na uli­cy Kościel­nej jest wszyst­ko, cze­go tyl­ko moja ośmio­let­nia dusza może zapra­gnąć w dro­dze ze szko­ły. Albo oran­ża­da w pla­sti­ko­wym worecz­ku za10 zło­tych, oran­ża­da w butel­ce za 16 zło­tych, oran­ża­da „Man­da­ryn­ka“ za 23 zło­te. W pawi­lo­nie w czę­ści spo­żyw­czej lub w skle­pie „Spo­łem” na tej samej uli­cy kupisz sok pomi­do­ro­wy za czte­ry dychy, a pep­si za pięć dych.

– Na miejscu.

– A flasz­ka oddosz?

– Ja, toć.

Kie­dy zro­bi­łem zdję­cie biel­szo­wic­kie­go cmen­ta­rza przy­kry­te­go śnie­giem, byłem już star­szy. Więk­szo­ści budyn­ków na uli­cy Kościel­nej już nie było. Tak napraw­dę uli­ca nazy­wa­ła się Powstań­ców Ślą­skich, ale kto się tu uro­dził, wolał uży­wać daw­nej nazwy naj­star­szej uli­cy Biel­szo­wic. Przy­je­cha­łem do mia­stecz­ka, w któ­rym się uro­dzi­łem, z zamia­rem przy­wo­ła­nia daw­ne­go ducha tej miej­sco­wo­ści. Ducha z lat, kie­dy tu żyłem. Sie­dząc w skrom­nym poko­ju hote­lo­wym w par­ku Strzel­ni­ca, myśla­łem o miej­scach, któ­re powi­nie­nem odwie­dzić. Kie­dyś na miej­scu hote­lu była kawiar­nia z krze­seł­ka­mi w sty­lu Art déco na tara­sie, a za witry­ną lodów­ki dzie­ci i doro­słych kusi­ły kolo­ro­we gala­ret­ki z bitą śmie­ta­ną. Park miał wte­dy wie­le atrak­cji, w zimo­we dni dzia­łał tu nawet wyciąg nar­ciar­ski. Ponie­waż nie było gór, wyko­rzy­sta­no część wąwo­zu po już nie­czyn­nej pia­skow­ni „Szach­ty”. Ślą­za­cy mie­li wiel­ką wyobraź­nię, żeby z dziu­ry zro­bić góry! Dzię­ki temu moż­na tu było zjeż­dżać na nar­tach – na fischer­kach przy­sła­nych z Nie­miec lub kra­jo­wych pol-spor­tach – i zapo­mnieć, gdzie się jest. Nie­opo­dal zjaz­du nar­ciar­skie­go było lodo­wi­sko z wypo­ży­czal­nią łyżew, gdzie moż­na było kupić her­ba­tę z pla­ster­kiem cytry­ny, oraz tor sanecz­ko­wy. Z odda­li dobie­ga­ła rado­sna, gwar­na atmos­fe­ra, okrzy­ki i piski śli­zga­ją­cych się dzie­ci i rodzi­ców. Zimo­wy­mi wie­czo­ra­mi w pośpie­chu i z wiel­ką nie­cier­pli­wo­ścią sze­dłem tu, podą­ża­jąc za dobie­ga­ją­cym gwa­rem, cią­gnąc san­ki, aby jak naj­szyb­ciej wmie­szać się w tłum i zanu­rzyć w cudow­ny i rado­sny tłok. Zmierzch zapa­dał wcze­śnie. Po krót­kich mroź­nych dniach nastę­po­wa­ły jesz­cze mroź­niej­sze dłu­gie noce. Dla­te­go wspo­mnie­niom tego miej­sca towa­rzy­szy blask oświe­tlo­ne­go latar­nia­mi śniegu.

Rozdział II | Strona 6
Fol­low a manu­al added link

A latem? W ele­ganc­kim par­ku Strzel­ni­ca był amfi­te­atr z muro­wa­ną musz­lą kon­cer­to­wą, któ­ry mógł pomie­ścić dwa tysią­ce osób. W amfi­te­atrze odby­wa­ły się kon­cer­ty i przed­sta­wie­nia. Moż­na było posłu­chać Rudie­go Schu­ber­tha z zespo­łem Wały Jagiel­loń­skie i ich słyn­ne­go utwo­ru „Cór­ka ryba­ka” lub zwy­czaj­nie przyjść na jeden z licz­nych festy­nów i jar­mar­ków, aby pospa­ce­ro­wać mie­dzy karu­ze­lą a huś­taw­ka­mi, zaja­da­jąc się watą cukro­wą. Bylem wte­dy uczniem szko­ły spor­to­wej numer 17. Szko­ła dys­po­no­wa­ła nawet wła­snym kry­tym base­nem. Kie­dy zaczy­na­ło się lato, otwie­ra­li basen w par­ku przy uli­cy Base­no­wej. W pierw­sze gorą­ce dni po powro­cie ze szko­ły zosta­wia­łem tor­ni­ster w domu i sze­dłem na basen w par­ku Strzel­ni­ca opa­lać się i pły­wać. Bra­łem ze sobą oliw­kę do opa­la­nia, bo chcia­łem impo­no­wać wszyst­kim błysz­czą­cy­mi mło­dzień­czy­mi mię­śnia­mi. W sobo­ty cho­dzi­łem na poran­ne przed­sta­wie­nia teatral­ne dla dzie­ci w Domu Kul­tu­ry. W nie­dzie­le sze­dłem do kościo­ła, a po mszy na mecze pił­ki ręcz­nej klu­bu KS „Zgo­da” Biel­szo­wi­ce lub na mecz pił­ki noż­nej na sta­dion przy uli­cy Spor­tow­ców, nie­da­le­ko par­ku. Po meczu jedli­śmy obiad. Rosół na pierw­sze danie był już goto­wy, a maka­ron wła­snej robo­ty suszył się na ście­recz­ce. Na dru­gie danie były klu­ski ślą­skie z modrą kapu­stą i pie­czeń z sosem. Potem spa­cer na lody baka­lio­we, śmie­tan­ko­we, jago­do­we lub cia­sto. Na spa­cer moż­na też było pójść do par­ku ota­cza­ją­ce­go Dom Kul­tu­ry, żeby zoba­czyć wyści­gi minia­tu­ro­wych mode­li samo­cho­dów. Pojaz­dy napę­dza­ne były sil­nicz­ka­mi spa­li­no­wy­mi i ści­ga­ły się, przy­mo­co­wa­ne sta­lo­wą lin­ką w cen­tral­nym punk­cie toru.

Zaraz obok nasze­go blo­ku było kino „Ucie­cha“. Komu nie wystar­cza­ły trzy pro­gra­my tele­wi­zyj­ne, ten szedł do kina. W tele­wi­zji lecia­ły „Pią­tek z Pan­kra­cym”, pro­gram publi­cy­stycz­ny „Pegaz”, fil­my pro­duk­cji ZSRR , pro­gram dla maj­ster­ko­wi­czów „Zrób to sam”, cie­ka­wy maga­zyn nauko­wy „Son­da”, „Szo­gun”, „Nie­wol­ni­ca Isau­ra „ – bra­zy­lij­ska tele­no­we­la odci­nek dzie­sięć tysię­cy sześć­set, „Pta­ki cier­ni­stych krze­wów”, „Powrót do Ede­nu”, „Prze­bo­je Dwój­ki” lub tele­wi­zyj­na lista prze­bo­jów z hita­mi taki­mi jak „Fabry­ka małp” Lady Pank, „Prze­mi­ja uro­da w nas” Sewe­ry­na Kra­jew­skie­go czy „Słod­kie­go miłe­go życia” Kom­bi. W moje dzie­wią­te uro­dzi­ny poka­za­li defi­la­dę woj­sko­wą w War­sza­wie z oka­zji Dnia Zwy­cię­stwa. A w kinie? W kinie gra­li mię­dzy inny­mi „Wej­ście smo­ka” z Bru­cem Lee, „Goście z galak­ty­ki Arka­na”, „Kara­te­cy z kanio­nu Żół­tej Rze­ki”, „Błę­kit­ny grom”, „Duch”, „E.T.” Spiel­ber­ga czy „Maj­ka z Kosmo­su” pro­duk­cji czechosłowackiej.

Rozdział II | Strona 7
 
Fol­low a manu­al added link

Miesz­ka­li­śmy wte­dy na uli­cy Rów­no­le­głej. Miesz­ka­nie było jasne, czy­ste i pach­ną­ce, o co dba­li moi rodzi­ce, kie­dy nie byli w pra­cy lub na dział­ce. Meble były odku­rzo­ne, pod­ło­gi wypa­sto­wa­ne a wnę­trze nasze­go M4 zdo­bi­ły sto­ją­ce na sto­le kwia­ty. Moż­na było koły­sać się w wikli­no­wym fote­lu buja­nym, słu­cha­jąc pły­ty Ele­ni lub pusz­cza­ne­go w radio hitu „Nie płacz, kie­dy odja­dę”. W sło­necz­ne dni poprzez firan­ki wpa­da­ły jasne pro­mie­nie świa­tła, wypeł­nia­jąc wnę­trza zło­tą poświa­tą i roz­le­wa­jąc się na poły­sku­ją­ce meble, stół, meblo­ścian­kę, na fiku­sa i dywan, któ­ry nada­wał poko­jo­wi cie­pła i przy­tul­no­ści. Moja mat­ka pra­co­wa­ła jako foto­graf­ka w zakła­dzie foto­gra­ficz­nym w Gli­wi­cach a ojciec był gór­ni­kiem na tutej­szej kopal­ni węgla kamien­ne­go. Więk­szość męż­czyzn w mie­ście i w naszej rodzi­nie była górnikami.

W latach 80. Ruda Ślą­ska mia­ła 10 dziel­nic. Każ­da dziel­ni­ca mia­ła inną koń­ców­kę kodu pocz­to­we­go, od 1 do 11. Biel­szo­wi­ce to Ruda 11, Wirek to 10, Nowy Bytom – 9 i tak dalej. Rudy 2 po pro­stu nie było. Kie­dyś roz­wią­że zagad­kę i dowiem się, co się sta­ło z dwój­ką. Rudę 11 czy­li naszą dziel­ni­ce spo­strze­ga­li­śmy jako osob­ne mia­sto, a nie jako jakąś dziel­ni­ce. Podob­nie jak miesz­kań­cy dziel­ni­cy Buer w Gel­sen­kir­chen czy miesz­kań­cy Waten­sche­idu w Bochum, w Zagłę­biu Ruh­ry. Ruda 11 liczy­ła wte­dy oko­ło 17 000 miesz­kań­ców a znaj­du­ją­ca się tu kopal­nia KWK „Zabrze-Biel­szo­wi­ce” zatrud­nia­ła 11 000 pra­cow­ni­ków. Zda­je się, że nie­mal wszyst­kie rodzi­ny w naszej miej­sco­wo­ści były w jakiś spo­sób zwią­za­ne z kopal­nią. Kopal­nia sta­no­wi­ła pod­sta­wę nasze­go życia, była też przy­czy­ną wie­lu łez wyla­nych po nie­jed­nym wypad­ku. Była rów­nież powo­dem licz­nych prze­pro­wa­dzek z domów, któ­re wali­ły się wsku­tek szkód gór­ni­czych. Kopal­nia dba­ła i wyma­ga­ła. Orga­ni­zo­wa­ła Miko­ła­ja i pre­zen­ty dla dzie­ci, zapra­sza­ła arty­stów do amfi­te­atru, pła­ci­ła wdo­wom i dzie­ciom odszko­do­wa­nia za śmier­tel­ne wypad­ki mężów i ojców, raź­no zapra­sza­ła zało­gi gór­ni­cze i ich rodzi­ny do udzia­łu w czy­nie spo­łecz­nym. W wol­nym cza­sie miesz­kań­cy upięk­sza­li mia­sto. Gór­ni­cy budo­wa­li, a ich żony upięk­sza­ły osie­dla, sadząc kwia­ty przed domami.

Bywa­ło też, że gór­ni­cy w cza­sie pra­cy przy­go­to­wy­wa­li sce­nę i wie­sza­li mikro­fo­ny dla arty­stów, któ­rzy mie­li wystą­pić w par­ko­wym amfi­te­atrze. Kopal­nia była zawsze i wszę­dzie. Była punk­tem sta­łym we wciąż zmie­nia­ją­cych się cza­sach. Jej zapach mie­szał się z let­nim gorą­cem, z jesien­ną mgłą pach­ną­cą dymem pie­ców kaflo­wych, zimą ze wschod­nim mro­zem przy­pra­wio­nym spa­li­na­mi Kama­zów i Stey­erów jadą­cych uli­cą Koko­ta w jakiś ponie­dział­ko­wy pora­nek lub śro­dę wie­czo­rem. Kopal­nia była nie­od­łącz­ną czę­ścią miej­skie­go kra­jo­bra­zu, a dźwię­ki pra­cu­ją­cych taśmo­cią­gów, szy­bów i maszyn były wszech­obec­ne o każ­dej porze dnia i nocy. Kopal­nia była i jest zega­rem tego miej­sca i oko­lic. Okre­śla rytm życia w mia­stecz­ku. To ona jest pod­sta­wą egzy­sten­cji miesz­kań­ców, a cza­sem przy­czy­ną ich śmier­ci. W dro­dze do szko­ły mija­łem ją z lewej stro­ny. W dro­dze do dziad­ków też, a nawet w dro­dze na dział­ki i do wspa­nia­łej cukier­ni Webe­ra. Zawsze była tam, gdzie była. Kie­dy wra­ca­łem, mia­łem ją po pra­wej stronie.

Rozdział II | Strona 8
 
Fol­low a manu­al added link
▲ Fotografia nr 4
Panorama północna KWK Bielszowice,
Ruda Śląska-Bielszowice, Górny Śląsk, luty 2010
Rozdział II | Strona 9
Fol­low a manu­al added link
▲ Fotografia nr 5
Ankry i śląskie okno,
Ruda Śląska-Bielszowice, Górny Śląsk, luty 2010
Rozdział II | Strona 10
Fol­low a manu­al added link

Kie­dyś po poran­nej mszy sfo­to­gra­fo­wa­łem kopal­nię z wie­ży kościo­ła sto­ją­ce­go po prze­ciw­nej stro­ny uli­cy. Kościel­ny zapro­wa­dził mnie na wie­żę, nie pyta­jąc pro­bosz­cza o pozwo­le­nie, („Bo tak będzie lepiej” – powie­dział). Po raz pierw­szy zoba­czy­łem kopal­nię z per­spek­ty­wy lotu pta­ka. Zarów­no widok, jak i zro­bio­ne zdję­cie bar­dzo mnie ucieszyły.

Kopal­nia nie­prze­rwa­nie od lat dra­stycz­nie zmie­nia pano­ra­mę naszej miej­sco­wo­ści: burzy budyn­ki miesz­kal­ne lub ankru­je ścia­ny za pomo­cą ścią­gów, spi­na­jąc je potęż­ny­mi śru­ba­mi, aby ura­to­wać je przed zawa­le­niem. Roz­bie­ra sta­re i budu­je nowe. Powsta­ją blo­ki na pły­tach wstrząsoodpornych.

Kopal­nia nasy­pu­je góry ze ska­ły płon­nej, tak zwa­ne hał­dy, zanie­czysz­cza rze­ki i śro­do­wi­sko. Ta kopal­nia pod­ko­pu­je mia­stecz­ko i oko­li­ce już od ponad 120 lat i wca­le nie jest pierw­szą kopal­nią w mie­ście. Pod­ziem­ne inge­ren­cje doko­nu­ją regu­lar­nych zmian geo­lo­gicz­nych. Moż­na tu poczuć, jak zie­mia grzmi i wibru­je, niczym pul­su­ją­ca tęt­ni­ca osłu­chi­wa­na ste­to­sko­pem. Wystę­pu­ją­ce regu­lar­nie tąp­nię­cia powo­du­ją zapad­nię­cia tere­nu, na któ­rym stoi mia­sto. Gospo­dar­ka rabun­ko­wa przy­śpie­sza te proces.

Lokal­ne gaze­ty regu­lar­nie infor­mu­ją o walą­cych się tu domach, dziu­rach i zapa­dli­skach powsta­ją­cych po ulew­nych desz­czach na dro­gach Rudy Ślą­skiej. Tutaj hał­dy rosną i male­ją. Sta­wy poja­wia­ją się i zni­ka­ją. Kto zna swo­je mia­sto, gołym okiem widzi, gdzie się zapa­dło, a gdzie powsta­ły nowe pagór­ki. Kto je zna, ten wie, że mia­sto falu­je jak morze.

Jest luty 2010 roku. Sie­dzę w hote­lu w par­ku Strzel­ni­ca i usta­wiam apa­rat foto­gra­ficz­ny. Jestem zdro­wy i odpor­ny. Już za dwa lata uro­dzi się moja kocha­na cór­ka, Mile­na, choć w tej chwi­li o tym nie wiem. Będzie dzie­dzicz­ką rodzin­nej historii.

Minę­ło wie­le lat, odkąd opu­ści­łem Biel­szo­wi­ce. Teraz przy­je­cha­łem, aby oca­lić je przed zapo­mnie­niem. Zacho­wać pamięć, prze­le­wa­jąc to, co było, na dwu­wy­mia­ro­we zdję­cia. Chcę zoba­czyć moje mia­stecz­ko, naj­le­piej w daw­nym szy­ku mgli­stej pamię­ci, ale wiem, że za dłu­go mnie tu nie było, żeby przy­wo­łać ducha tam­tych cza­sów. Za dużo się wyda­rzy­ło pod­czas mojej nie­obec­no­ści. Zegar nie­ustan­nie mie­lił czas, kie­dy byłem nie­obec­ny, i chy­ba spa­łem jakimś słod­kim snem w nie­miec­kim domu w Rec­klin­ghau­sen. Czu­ję się mniej wię­cej tak, jak musiał się czuć pies z radziec­kie­go fil­mu „Bia­ły Bim, Czar­ne Ucho” w reż. Sta­ni­sła­wa Ros­to­ckie­go z 1977 roku, na pod­sta­wie powie­ści Gaw­rii­ła Tro­je­pol­skie­go. Wier­ny pies, któ­ry z tęsk­no­tą szu­ka swe­go pana któ­ry zniknął.

Bim zosta­je sam i nie potra­fi cze­kać w tęsk­no­cie na powrót pana. Wyru­sza, by go odna­leźć. „Co tak sie­dzisz? Zgu­bi­łeś się? Szu­kaj! Gdzie jest twój dom?” – mówią do nie­go napo­tka­ni ludzie.

Rozdział II | Strona 11
 
Fol­low a manu­al added link

Owszem, jestem teraz tu, w tym mie­ście i czu­je się ponie­kąd w domu, ale dusza cią­gle nie lądu­je. Być może za dużo się zmie­ni­ło. Jest mroź­ny zimo­wy wie­czór, opusz­czam hotel i szwen­dam się z nadzie­ją, że coś jed­nak znaj­dę. Czu­ję ślą­skie powie­trze i roz­po­zna­ję zna­jo­me miej­sca. Cho­dzę i szu­kam cze­goś. Nie wiem, dokąd iść, więc kie­ru­ję się do domu. Do domu? Dom to było kie­dyś. Sto­ję przed wej­ściem na klat­kę scho­do­wą blo­ku, w któ­rym toczy­ło się dzie­ciń­stwo. Przed klat­ką scho­do­wą zosta­ły zamon­to­wa­ne domo­fo­ny (pew­nie są tam od daw­na?) odbie­ra­ją­ce mi moż­li­wość swo­bod­ne­go wej­ścia do domu. Drzwi wej­ścio­we są zamknię­te. Myślę o tym, ile razy ojciec prze­cho­dził przez próg tych drzwi, wycho­dząc na szych­tę. W gło­wie roz­brzmie­wa ojcow­skie „Szczęść Boże”, kie­dy wycho­dził z domu na noc­ną zmia­nę. W tym „Szczęść Boże“ wybrzmie­wa­ła jakaś nie­wia­do­ma. Teraz pod­skór­nie czu­ję praw­dę tego poże­gna­nia. Te dwa sło­wa to ślą­ska modlitwa.

Chy­ba odczu­wam samot­ność, a rów­no­cze­śnie mój umysł jest kry­sta­licz­nie czy­sty. Chciał­bym pową­chać i poczuć zapach klat­ki scho­do­wej. Zapach schną­ce­go beto­nu z domiesz­ką pły­nu Ludwik do mycia naczyń, zapach nagrza­ny żeliw­ny­mi kalo­ry­fe­ra­mi, zapach z nut­ką far­by olej­nej kolo­ru okry. Kie­dyś nie pomy­ślał­bym nawet przez uła­mek sekun­dy o zwy­kłej klat­ce scho­do­wej, w któ­rej scho­dząc co dzień w świat, pozdra­wia­łem wszyst­kich sąsia­dów rado­snym „Dzień dobry!”. „Dzień dobry!” dla pani Hulin, dla pani Bolen­dy, dla Kalem­by, dla pana Mroz­ka. Nie szczę­dzi­łem pozdro­wień tak jak teraz. Jed­nak w dro­dze powrot­nej podob­no nie pozdra­wia­łem nikogo.

Kła­dę ręce na szy­bę, aby osło­nić ją od świetl­nych reflek­sów i choć­by zoba­czyć, czy w środ­ku jest, jak było. Widzę sie­bie i zaba­wy w ciu­ciu­bab­kę z przy­ja­ciół­mi, gdy cze­ka­li­śmy na pro­bosz­cza i kolę­du­ją­cych z nim mini­stran­tów lub na pana Huli­na prze­bra­ne­go za Miko­ła­ja. Widzę, jak pła­czę z bólu, jaki spra­wia pazno­kieć przy­trza­śnię­ty drzwia­mi do miesz­ka­nia. Widzę, jak żuję liście kwia­tów na kory­ta­rzu, aby zaka­mu­flo­wać zapach pierw­szych wypa­lo­nych w życiu papie­ro­sów. Tyl­ko że klam­ki do miesz­kań się zmie­ni­ły – teraz są jed­no­stron­ne. Nie ma już wej­ścia. Jestem cie­kaw, jak pach­nie piw­ni­ca, w któ­rej trzy­ma­li­śmy ziem­nia­ki i sło­iki z powi­dła­mi i zapa­sa­mi, ale pod­wi­jam ogon i rezy­gnu­ję, a zamiast tego idę obwą­chać oto­cze­nie i fasa­dę budyn­ku. W ciem­no­ści wie­czo­ru i w świa­tłach neo­nów zauwa­żam, że się pozmie­nia­ło. W co dru­gim oknie ante­na sate­li­tar­na, sty­ro­pia­no­we ścia­ny. Tam gdzie było boisko do siat­ków­ki, teraz jest par­king wypeł­nio­ny samo­cho­da­mi. Na miej­scu pla­cu zabaw z huś­taw­ka­mi, pia­skow­ni­cą i zjeż­dżal­nią zro­bio­ną z drew­nia­nych bali i taśmy taśmo­cią­gu węglo­we­go też samo­cho­dy. Par­king zajął też część traw­ni­ka. Kotłow­ni i komi­na, na któ­ry wcho­dzi­łem po wmu­ro­wa­nej dra­bin­ce, aby zoba­czyć osie­dle z góry, nie ma wca­le, ale zosta­ła klopsz­tan­ga. Przed wej­ściem brak skrzy­nek na kwia­ty. Cie­ka­we, co robią teraz kole­dzy i kole­żan­ki z podwórka.

Rozdział II | Strona 12
 
Fol­low a manu­al added link

Gdzie jest Ogó­rek, Linek, Czmok, Kalem­ba, Dziu­ba, gdzie jest Siwa i Justy­na. Patrzę w górę na okno moje­go poko­ju. Pali się świa­tło. Teraz odcho­dzę. „For­ma rze­czy napo­tka­nych to jakaś wypo­wiedź anio­łów. Tyl­ko jaka?” – zasta­na­wiam się, choć znam już odpo­wiedź. Idę dalej, nie wie­dząc dokąd. Coś pro­wa­dzi mnie za rękę. Idę na cmen­tarz. Szu­kam tu jedy­ne­go gro­bu, jaki pamię­tam. Grób moje­go pra­dziad­ka, Paw­ła Pali­cy, z doku­men­tów Paul Johann Palit­za, po któ­rym otrzy­ma­łem dru­gie imię. Odnaj­du­ję go. Obok leży cio­cia Ste­fa, jego syno­wa. Bar­dzo ją lubi­łem, mia­ła wiel­kie ser­ce. Cór­ka cio­ci pra­cu­je chy­ba na spe­dy­cji kole­jo­wej, a jej mąż chy­ba na płucz­ce, może nawet w tej chwi­li. Sły­szę kopal­nię, widzę szy­by, ich krę­cą­ce się koła i małe rubi­no­we świa­teł­ka na kon­struk­cjach szy­bu. Zanim tu przy­je­cha­łem, ktoś przy­krył umar­łych śnież­ną pie­rzy­ną. Roz­po­zna­ję tę sygna­tu­rę. Wycią­gam sta­tyw i apa­rat. Gdy robię to zdję­cie, coś koi roz­pacz i tęsk­no­tę. Rozu­miem. Następ­nie idę na uli­cę Mak­sy­mi­lia­na Chro­bo­ka, gdzie w dzie­ciń­stwie spę­dza­łem czas u dziad­ków. Szwen­dam się po podwó­rzach byłej uli­cy Lenin­gradz­kiej, tak jak robi­łem to kie­dyś. Chcę posłu­chać odgło­sów kopal­ni i zachły­snąć się wie­czor­nym zimo­wym powie­trzem z dodat­kiem sadzy ślą­skie­go prze­my­słu. Od pół­noc­nej stro­ny mia­sta dobie­ga z odda­li szcze­ka­nie psów. Wylą­do­wa­łem u sie­bie. Czu­ję, że jestem w domu. Wra­cam do hotelu.

Jesz­cze przez wie­le lat będę patrzył na zdję­cie zro­bio­ne tam­te­go wie­czo­ru na cmen­ta­rzu. Jesz­cze dłu­go będę oglą­dał obraz cmen­ta­rza, zasta­na­wia­jąc się, dla­cze­go tak traf­nie odda­je moją inten­cję jako foto­gra­fa i uczu­cie, jakim darzę Biel­szo­wi­ce. Zdję­cie ma pro­sty sche­mat. Zmierz­cha. Na pierw­szym pla­nie cmen­tarz i gro­by przy­kry­te śnie­giem, gro­by moich przod­ków, a w tle budyn­ki i oświe­tlo­ne okna admi­ni­stra­cji sygna­li­zu­ją­ce pozor­ną cią­głość życia w mia­stecz­ku. Na naj­dal­szym pla­nie dwa szy­by i komin – ozna­ka wciąż pra­cu­ją­ce­go tu mły­na, któ­ry daje chleb i nada­je rytm biciu ser­ca. Zimo­wy zmierzch nie­sie w sobie spo­kój koń­czą­ce­go się dnia i jakąś wia­do­mość, wska­za­nie koń­ca. Przy­po­mi­na, że młyn będzie się krę­cił tyl­ko tak dłu­go, dopó­ki nie zabrak­nie zbo­ża. Potem rubi­no­we świa­teł­ka szy­bów zga­sną. Dzie­więć lat póź­niej zro­bię zdję­cie Pro­sper Haniel w Bot­tro­pie, ostat­niej kopal­ni węgla kamien­ne­go w Niem­czech. Są na nim podob­ne kolo­ry zmierzchu.

Rozdział II | Strona 13
 
Fol­low a manu­al added link
▲ Foto Nr. 6
Cmentarz,
Ruda Śląska-Bielszowice, Górny Śląsk, luty 2010
Rozdział II | Strona 14
Fol­low a manu­al added link

Jak już wspo­mnia­łem, na cmen­ta­rzu jest pocho­wa­ny mój pra­dzia­dek, Paul Johann Palit­za uro­dzo­ny w 1905r., po któ­rym nada­no mi dru­gie imię. Obok pocho­wa­na jest jego rodzi­na i przy­ja­cie­le, sąsie­dzi i zna­jo­mi, a tak­że inni miesz­kań­cy Biel­szo­wic z daw­nych i współ­cze­snych cza­sów. Paul Palit­za synior był synem Fran­za Palit­zy i Marian­ny Not­zon. Miał dwóch bra­ci – Edmun­da i Alfon­sa. Edmund miał dwie cyry – Moni­kę i Mary­ję, a Alfons z żoną Mal­ką – cyre Elke i syna Erwi­na, któ­ry był swe­go cza­su dyrek­to­rem kopal­ni w Biel­szo­wi­cach. Paul Palit­za synior wyje­chał w mło­dych latach, aby unik­nąć pobo­ru do powsta­nia ślą­skie­go przez Kor­fan­te­go, naj­pierw z Biel­szo­wic do Szcze­ci­na lub Ber­li­na, a potem do Zagłę­bia Ruh­ry. W cza­sie powo­jen­nym nie było tam robo­ty, to poje­chał dalej do Fran­cji, kaj poznoł mojo oma Wan­da z domu Bosiac­ka, kie­ryj fater się nazy­woł Adal­bert Bosiac­ki albo Bozac­ki, bo wpi­sy w doku­men­tach są róż­ne. Nie był zdraj­cą, nie uczest­ni­cząc w powsta­niu pod Kor­fan­tym. Miał swo­je prze­ko­na­nia i poglą­dy. Po pro­stu lubił życie i wol­ność i poszedł za chle­bem dla rodzi­ny tam, gdzie nie trze­ba było za to pła­cić życiem.

Mat­ka pra­bab­ci omy Wan­dy nazy­wa­ła się Jose­phi­ne Kwa­pich. Rodzi­ce Wan­dy, Adal­bert i Jose­phi­ne, mie­li spo­ro dzie­ci, któ­rych nie­ste­ty nie jestem w sta­nie wymie­nić. Jeden z ich synów, Johann Bosiac­ki, poślu­bił nie­ja­ką Ale­xis i zamiesz­kał po II Woj­nie Świa­to­wej w Pary­żu. Przed woj­ną pra­co­wał naj­pierw w gór­nic­twie w Zagłę­biu Ruh­ry, a potem został powo­ła­ny do Wehr­mach­tu, na szczę­ście tyl­ko jako tłu­macz. Oprócz nie­go mie­li też cór­kę Lokę Bosiac­ką, któ­ra zosta­ła w Lota­ryn­gii i wyszła za nie­ja­kie­go Schmid­ta, Syl­we­ste­ra Bosiac­ki w Rec­klin­ghau­sen w Niem­czech, Han­na Schmel­te (Bosiac­ka) w Dort­mund-Men­ge­de, Fran­ci­szek Bosiac­ki i jesz­cze bra­ta, któ­re­go imie­nia nie znam.

Mat­ka Omy Wan­dy, Jose­phi­ne Kwa­pich, zosta­ła we Fran­cu­skiej Lota­ryn­gii na sta­łe i tam zmar­ła. Ojciec Adal­bert, któ­ry przed wyjaz­dem do Fran­cji w mło­dych latach roz­wo­ził piwo kon­nym wozem w Dort­mun­dzie, w roku 1954 przy­je­chał z Lota­ryn­gii do Biel­szo­wic na sta­łe. Miał wte­dy oko­ło osiem­dzie­się­ciu lat i chciał się nacie­szyć fran­cu­ską i nie­miec­ką eme­ry­tu­rą, ale urząd eme­ry­tal­ny w Pol­sce pokrzy­żo­wał mu pla­ny, prze­li­cza­jąc cięż­ką eme­ry­tu­rę za wie­le lat pra­cy według lichych sta­wek dewi­zo­wych. Rok po przy­jeź­dzie do Biel­szo­wic zmarł, prze­kli­na­jąc wła­dze pol­ski od pie­ro­nów i złodziei.

Rozdział II | Strona 15
Fol­low a manu­al added link

Jego cór­ka a moja pra­bab­cia, oma Wan­da, uro­dzi­ła się w Zagłę­biu Ruh­ry w Dort­mund-Dor­st­feld i miesz­ka­ła na Bismarck­stras­se. Potem wyje­cha­ła z rodzi­ca­mi do Fran­cji, tak­że do zagłę­bia prze­my­sło­we­go. Miesz­ka­li i pra­co­wa­li w mie­ście Escau­da­in w Lota­ryn­gii. Następ­nie w 1929 roku Oma razem z pozna­nym tam mężem Pau­lem Johan­nem Palit­zą przy­je­cha­li do Biel­szo­wic, mia­sta na Ślą­sku, w kolej­nym zagłę­biu węglo­wo-prze­my­sło­wym. Oma Wan­da nauczy­ła się pol­skie­go i godać. W latach 50. miesz­ka­li razem z dwo­ma syna­mi, Her­ber­tem i Hel­mu­tem Fran­cisz­kiem, oraz z cór­ką – moją bab­cią Ire­ną – na uli­cy Sta­li­no­grodz­kiej (póź­niej nazwę uli­cy zmie­nio­no na Dąbrowsz­cza­ków, a jesz­cze póź­niej księ­dza Nie­dzie­li; kto wie, jak uli­ca nazy­wa­ła się wcze­śniej i jak będzie się nazy­wać za rok czy dwa). Ich naj­star­szy syn Paul Palit­za junior, uro­dzo­ny w Fran­cji w 1928 roku, nie miesz­kał już wte­dy z nimi. W 1944 roku miał 16 lat, gdy Armia Radziec­ka wkro­czy­ła na Śląsk, a on ruszył pie­szo z Nysy do Zagłę­bia Ruh­ry. Zamiesz­kał u swo­jej ciot­ki Ger­trud w Lünen koło Dort­mun­du. Po dru­giej Woj­nie Świa­to­wej jego mat­ka Wan­da dłu­go nie wie­dzia­ła, czy żyje. Dopie­ro po latach otrzy­ma­ła list z Nie­miec z infor­ma­cją, że syn ma się dobrze. W Lünen pra­co­wał na kopal­ni i zało­żył rodzi­nę. W latach 70. i 80. odwie­dzał mamę w Biel­szo­wi­cach. Dobrze pamię­tam jego wizy­ty. W latach 80. oma Wan­da wró­ci­ła po wie­lu latach do Nie­miec. Histo­rią życia Pau­la i omy Wan­dy mógł­bym zapeł­nić wie­le stron tego albu­mu, podob­nie jak opi­sem kolei losu opy Bern­har­da i jego bra­ta, któ­ry stra­cił życie w Oświę­ci­miu czy jego sióstr, któ­re były zakon­ni­ca­mi w pra­skim klasztorze.

Zda­ję sobie spra­wę, że w tym miej­scu kon­fron­tu­ję czy­tel­ni­ka z dużą licz­bą nazwisk i miejsc z dzie­jów histo­rii mojej rodzi­ny. Opi­sa­ne fak­ty są zale­d­wie kro­plą w morzu histo­rii rodzin­nej Jancz­ków czy Jan­czy­ków, Palic czy Palitz, Bosiac­kich czy też Bozac­kich. Przy­ta­czam te nazwi­ska i krót­kie opo­wie­ści tyl­ko na mar­gi­ne­sie. Poka­zu­ją one jed­nak, jak bar­dzo dyna­micz­ne były dzie­je Gór­ne­go Ślą­ska. Czar­ne zło­to było pożą­da­ne przez dyk­ta­tu­ry, ary­sto­kra­tów, magna­tów i bur­żu­azję. Słu­ży­ło im do mani­fe­sto­wa­nia wła­dzy lub ide­olo­gii, a ludzie szli śla­dem zło­ta, za chle­bem i pozor­nie lep­szym życiem. Robi­li to samo, co już przed nimi robi­li pio­nie­rzy i imi­gran­ci w Sta­nach Zjed­no­czo­nych; to samo, co dziś uchodź­cy z kra­jów Afry­ki i Bli­skie­go Wscho­du. Ludzie podą­ża­ją za marze­nia­mi i za lep­szym życiem, czę­sto w cza­sie peł­nej okru­cień­stwa wojen­nej zawie­ru­chy. Opusz­cza­ją swo­je uko­cha­ne miej­sca, aby zaznać w życiu dni peł­nych poko­ju i szczę­ścia. Podej­mu­ją nie­zwy­kły trud i doświad­cza­ją upo­ko­rzeń, prze­mie­rza­jąc kolej­ne zie­mie i kraje.

Rozdział II | Strona 16
 
Fol­low a manu­al added link
▲ Fotografia nr 7
Węgiel przed wejściem do domu,
Ruda Śląska-Bielszowice, Górny Śląsk, luty 2010
Rozdział II | Strona 17
Fol­low a manu­al added link
▲ Fotografia nr 8
Dzieci z piłką,
Ruda Śląska-Bielszowice, Górny Śląsk, sierpień 2009
Rozdział II | Strona 18
Fol­low a manu­al added link

W histo­rii Ślą­za­cy musie­li dosto­so­wy­wać się do czę­stych zmian poli­tycz­nych, dla­te­go też wykształ­ci­li w sobie wyna­laz­czość, siłę prze­ży­cia i zdro­we poczu­cie humo­ru, któ­re nie­wąt­pli­wie poma­ga­ło prze­trwać. Kuch­nia ślą­ska i język ślą­ski świad­czą o ela­stycz­no­ści Ślą­za­ków na prze­strze­ni dzie­jów. Przy­kła­dem są cie­ka­we połą­cze­nia skład­ni­ków spo­żyw­czych w potra­wach takich jak wodzion­ka, czy­li zupa z wody i chle­ba, pancz­kraut, mocz­ka z suszo­nych owo­ców czy sie­mie­niot­ka, czy­li zupa z nasion kono­pi. W języ­ku ślą­skim wyraź­ne są śla­dy innych języ­ków, któ­ry­mi posłu­gi­wa­li się robot­ni­cy przy­jeż­dża­ją­cy tu z innych kra­jów Euro­py. „Ściep­nij mje port­ma­nyj“, „nawa­ży­my tyju“ albo „dej pozór na wjyr­chu“, „w antry­ju wisi man­tel“ „na rycz­ce leży cwi­ter“ „dej mi apel­mu­za“ – w ślą­skim sły­chać zarów­no pol­ski, jaki i cze­ski, nie­miec­ki, a nawet fran­cu­ski. Wła­sny język.

Wra­ca­jąc do pra­dziad­ka Pau­la Johan­na Palit­zy: przy­po­mi­nam sobie opo­wie­ści o nim, któ­re rzu­ca­ją tro­chę świa­tła na daw­ne życie w Biel­szo­wi­cach, zanim przy­sze­dłem na świat. Tutaj ludzie nie­za­leż­nie od panu­ją­ce­go ustro­ju potra­fi­li się bawić. Bawi­li się wszę­dzie – na pla­cach i podwór­kach, w izbach, szyn­kach i świe­tli­cach na ogród­kach dział­ko­wych. Tań­czy­li i słu­cha­li śpie­wek muzy­kan­tów i opo­wie­ści elw­rów. Muzy­ko­wa­li na akor­de­onach, skrzyp­cach i gra­li w kar­ty w ska­ta. Star­si Ślą­za­cy potwier­dzą chęt­nie że to nie mity. Paul synior nie miał dło­ni, któ­rą stra­cił w wypad­ku na kopal­ni. Nie prze­szka­dza­ło mu to grać w ska­ta na feni­ka u Skan­de­go w gara­żu. Zresz­tą Skan­dy miał drew­nia­ną nogę, bo praw­dzi­wa zosta­ła pod zie­mią albo Bóg wie gdzie. Był jesz­cze Wili Mazur i Pau­lek Molen­da i jesz­cze ponoć kole­ga bez oka, ale nie dowie­dzia­łem się, jak się nazy­wał. Czę­sto roz­cho­dzi­li się w cwi­ście po kar­tach, ale już z rana w naj­lep­szej zgo­dzie na chod­ni­ku uma­wia­li się na kolej­ną partię.

Póź­niej rodzi­na Pau­la i Wan­dy prze­pro­wa­dzi­ła się z uli­cy Sta­li­no­gradz­kiej na uli­cę Lenin­gradz­ką (obec­nie Mak­sy­mi­lia­na Chro­bo­ka), bo dom na Sta­li­no­gradz­kiej zaczął się walić przez szko­dy gór­ni­cze. Mak­sy­mi­lian Chro­bok uro­dził się w 1911 roku w Bot­tro­pie w West­fa­lii i był jed­nym z dyrek­to­rów kopal­ni w Biel­szo­wi­cach. Ponoć to jemu zawdzię­cza się ele­ganc­ki park Strzel­ni­ca, z już pra­wie zapo­mnia­nym zjaz­dem nar­ciar­skim, lodo­wi­skiem, torem sanecz­ko­wym i base­nem. Może to dzię­ki nie­mu i miesz­kań­com pra­cu­ją­cym w czy­nie spo­łecz­nym mia­sto wio­sną roz­kwi­ta­ło, nabie­ra­jąc kolo­rów. Tego już nie ma, po cza­sach i dyrek­to­rze zosta­ła nazwa uli­cy. Dla mnie to wszyst­ko jest teraz na zdję­ciu – pocho­wa­ne pod śnież­nym przy­kry­ciem gro­bu Pau­la Palit­zy synio­ra, moje­go pra­dziad­ka, któ­re­go nie znałem.

Rozdział II | Strona 19
 
Fol­low a manu­al added link

Nie zna­łem pra­dziad­ka, bo zmarł w 1968, na dłu­go zanim się uro­dzi­łem. To co o nim wiem, wyła­pa­łem z opo­wie­ści przy rodzin­nym sto­le. Po przy­jeź­dzie do Biel­szo­wic odnaj­du­ję grób pra­dziad­ka. Nie mam tu za bar­dzo do kogo pójść. Zauwa­żam, że to daw­ne życie, któ­re­go szu­kam, nie ist­nie­je już nigdzie poza moimi wspo­mnie­nia­mi. Żyje jesz­cze naj­młod­szy syn Pau­la synio­ra, Hel­mut, któ­re­go odwie­dzam, gdy jestem w Biel­szo­wi­cach. Opa Ber­nat, bab­cia Iren­ka, oma Wan­da, ujek Richat, ujek Her­bert z Hele­ną, ujek Edek z rodzi­ną opu­ści­li Biel­szo­wi­ce. W latach 80. oni i wie­lu innych Ślą­za­ków wyje­cha­li do Nie­miec. Moi rodzi­ce, moja sio­stra i ja wyje­cha­li­śmy latem 1987 roku. Pro­wa­dze­ni przez los wyszli­śmy zza cie­płe­go pie­ca, żeby zamie­nić go na kalo­ry­fer. Coś cią­gnę­ło nas z jed­ne­go zagłę­bia prze­my­sło­we­go do dru­gie­go, tak jak naszych przod­ków. Nie wie­dząc o tym, że wła­śnie zama­zu­je­my śla­dy nasze­go dotych­cza­so­we­go – cięż­kie­go, ale peł­ne­go cie­pła – życia, cie­szy­li­śmy się zabaw­ka­mi kapi­ta­li­stycz­ne­go RFN‑u. Przy­ja­ciel­skie wię­zi pęka­ły, a rodzin­ne sta­wa­ły się coraz słab­sze, zanim zani­ka­ły cał­ko­wi­cie. To była cena, z któ­rą się nikt nie liczył. Ponad 30 lat póź­niej zauwa­ży­łem, że mój sio­strze­niec nosi na pier­si okrą­gły alu­mi­nio­wy meda­lik z wybi­tym nume­rem 4540. Każ­dy gór­nik kopal­ni w Biel­szo­wi­cach nosił taki meda­lik z numer­kiem dla iden­ty­fi­ka­cji. Zawie­szał go na szyi, kie­dy zaczy­nał robo­tę, a po pra­cy wrzu­cał go do skrzyn­ki na znak, że wró­cił. Wte­dy zosta­wał wypi­sa­ny z szych­ty. Jeśli meda­li­ka nie było, zna­czy­ło to, że gór­nik nie wró­cił, trze­ba ogło­sić alarm i roz­po­cząć poszu­ki­wa­nia. Meda­li­ki dla każ­dej zmia­ny mia­ły inny kształt: dla noc­nej zmia­ny były kwa­dra­to­we, dla poran­nej okrą­głe, a dla popo­łu­dnio­wej trój­kąt­ne. Przy­pad­ko­wo ojciec nie oddał numer­ka, gdy ostat­ni raz w życiu wyje­chał pędzą­cą klat­ką z pod­szy­bia na sło­necz­ny wierch Biel­szo­wic, jed­nak nikt nie pod­niósł alar­mu. Meda­lik wisiał na szyi ojca, kie­dy kre­mo­wym dużym fia­tem opu­ścił PRL z nami na pokła­dzie i prze­kro­czył żela­zną kur­ty­nę przez przej­ście gra­nicz­ne Helm­stedt-Marien­born z NRD do RFN. Mały alu­mi­nio­wy meda­lik z biel­szo­wic­kiej kopal­ni wylą­do­wał w Zagłę­biu Ruh­ry, a sie­dem­na­sto­let­ni Lukas opo­wia­da teraz jego histo­rię kole­gom z Rec­klin­ghau­sen, Dort­mun­du czy Wanne-Eickel.

Zapusz­cza­my korze­nie, ale powo­li, bo kli­mat jest chłod­ny i zbyt czę­sto kse­no­fo­bicz­ny. A ja wra­cam co jakiś czas do Biel­szo­wic i, nie mając za bar­dzo kogo odwie­dzić, włó­czę się. Coś cią­gnie mnie na cmen­tarz, podob­nie jak psa w „Pacior­kach jed­ne­go różań­ca”, trze­ciej czę­ści „Tryp­ty­ku Ślą­skie­go” Kazi­mie­rza Kut­za, na pod­sta­wie nowe­li Albi­na Sie­kier­skie­go zaty­tu­ło­wa­nej „Tego domu już nie ma”. W ostat­niej sce­nie wier­ny pies szu­ka na cmen­ta­rzu swo­je­go pana, zmar­łe­go zasłu­żo­ne­go gór­ni­ka Karo­la Habry­ki. Pies znaj­du­je grób w chwi­li, gdy trwa uro­czy­sty pogrzeb, i kła­dzie się na nim obok kwia­tów. Na pogrze­bie jest też wnuk Habry­ki przed­sta­wio­ny jako pośred­nik mię­dzy gene­ra­cja­mi rodzin­nej histo­rii. Przy­pa­dek chciał, że ostat­nia sce­na fil­mu zosta­ła nakrę­co­na w 1978 roku na cmen­ta­rzu w Biel­szo­wi­cach – tym samym, na któ­ry cią­gle wra­cam. Przy­cho­dzę tu jak wnuk i jak wier­ny pies. Smak mojej histo­rii jest podob­ny do sma­ku histo­rii przed­sta­wio­nej w fil­mie pana Kut­za. Jest to smak prze­mi­ja­nia i wyru­sza­nia w przyszłość.

W połu­dnie kolej­ne­go dnia po zro­bie­niu zdję­cia na cmen­ta­rzu roz­ma­wiam w szyn­ku obok kopal­ni z gór­ni­ka­mi, któ­rzy zeszli z szych­ty. Pije­my piwo i wymie­nia­my poglą­dy. Jeden z nich pyta mnie, jaki mam samo­chód. „Toyo­tę Corol­lę“ – odpo­wia­dam, „ma już trzy­sta tysię­cy prze­bie­gu!”. „Widzisz” – mówi do mnie – „Ja mam lep­szy samo­chód od cie­bie i jestem usia” – u siebie.

Rozdział II | Strona 20
 
Fol­low a manu­al added link
▲ Fotografia nr 9
Lukas w Herne-Wanne-Eickel,
Zagłębie Ruhry, wrzesień 2018
Rozdział II | Strona 21
Fol­low a manu­al added link
▲ Fotografia nr 10
Familok obok KWK Bielszowice,
Ruda Śląska-Bielszowice, Górny Śląsk, styczeń 2010
Rozdział II | Strona 22
Fol­low a manu­al added link
▲ Fotografia nr 11
Panorama południowa kopalni „KWK Bielszowice”, 
Ruda Śląska-Bielszowice, Górny Śląsk, sierpień 2009
Rozdział II | Strona 23
© Copyright - Martin Janczek | broadpic 2007- 2023
  • Imprint
  • Kontakt
Scroll to top